Blotka powinna zacząć się od wyjaśnienia dlaczego jest taki tytuł. Ale nie, nie ma tak łatwo. Zacznie się w środę koło 21. Wtedy bowiem umówiłam się z Mihałem na picie. W sensie, że nareszcie mieliśmy czas, żeby usiąść wspólnie, obejrzeć coś wspólnie i napić się wódeczki. Tak, wiecie, rodzinnie. Bo raz, że teraz mamy inne tryby życia zupełnie, a dwa, że Mihał od czasu jak spotyka się z lekarzami, to jakoś unika kontaktu ze mną, w związku z tym, że zniszczyłam mu życie.
Ja byłam po awarii komputera spowodowanej dwukrotnym brakiem prądu i domagała się moja kochana maszyna CHKDSKu, więc puściłam go i poszliśmy do Mihała do pokoju oglądać „Happy-Go-Lucky” na moim laptopie. Mniej wygodne, ale czasem trzeba, nie? Włączamy film a nagle się zaczyna dymić kostka na kablu zasilającym laptop! To kabel, który Mihał kupił kilka miesięcy temu po tym, jak oryginalny się zepsuł… Śmierdzi, dymi, wyłączamy. I co teraz? No nic, a co można o tej porze zrobić? Obejrzeliśmy aż się laptop wyładował a potem poszliśmy do mnie do pokoju. CHKDSK musiałam przerwać i… nie dokończyliśmy filmu, bo był na dysku w laptopie :) Włączyłam więc „L.I.E. Long Island Expressway”. Polcam wszystkim, bo dobry film. Mihał mówi, że ze zmęczenia, ale usnął. Ja obejrzałam do końca, bo tam półnadzy trzynastolatkowie biegają, więc wiadomo, że mnie interesuje.

Rano w czwartek dotarłam do redakcji na czas i swoje dzielnie odsiedziałam. Nie pamiętam już co robiłam, ale pamiętam, że miałam spotkanie z wydawcą. Porozmawialiśmy o tym jak ja widzę swoją dalszą dla niej pracę. To już informacja oficjalna: od 1 sierpnia zostanę redaktor naczelną ogólnopolskiego miesięcznika dla licealistów, który wznawia swoje wydawanie po rocznej przerwie (w tym czasie wydawnictwo było sprzedawane i przechodziło pewną restrukturyzację). Oznacza to dla mnie większe obowiązki, zmiana tego, co robię i generalnie pewne przewartościowania. Ale dobrze, stało się. Wyzwanie pewne jest, bo jednak jak gazeta ma 42 tys. egz., które trzeba sprzedać, to trzeba się nad tym namęczyć. No i teraz ja za wszystko będę odpowiadać. Jeszcze nie rozmawialiśmy dokładnie o warunkach finansowych – wcześniej kiedyś była o tym mowa i miała być podwyżka o 1/3, więc nieźle. Generalnie, cieszę się – choć z dziennikarstwem nie chcę mieć de facto nic wspólnego w przyszłości, to póki co – ponieważ się znam na tym – muszę się tym zajmować.

Potem miałem mieć spotkanie na lemoniadę z Gackiem. Tak, na lemoniadę. W ostatniej chwili Piotr odwołał, bo mu audyt w instytucji finansowej zrobili. No więc szłam sobie Chmielną, coś tam gadałam przez tel z Adamem akurat i się okazało, że on przy Pasażu Wiecha siedzi. Poszliśmy do Złotych, bo ja obiad chciałam zjeść. I rzeczywiście nawpierdalaliśmy się jak głupi. Pochodziliśmy trochę, coś tam Adam oglądał (potem kupił, gdy poszłam do domu). Dotarłam do domu i czekałam na przybycie Gacka. Zapowiedział, że mi kilogram truskawek przywiezie (przywiózł dwa ostatecznie), więc ja postanowiłam ugościć go także czymś dobrym. Zrobiłam naleśniczki pyszne z serek i wędlinką, z pomidorkiem, ogóreczkiem, na liściu sałaty, posypane kiełkami. Pycha i nawet trochę zdrowe. Zjedliśmy sobie. Piotr generalnie nie je teraz za bardzo, bo jest na diecie powodowanej względami zdrowotnymi. Nie chce nam powiedzieć dokładnie o co chodzi, ale ani nie je za bardzo, ani nie pije niczego poza wodą ani nawet nie spotyka się już z Białym Panem. Schudł od tego trochę, to fakt… Ale jednak nie wierzę, żeby samą potrzebą odchudzania uzasadniał sobie to, że odmawia sobie przyjemności w życiu. Ważne, że coś tam zjadł jednak u mnie.
Dołączył do nas Adam potem i Mihał. Głośno, hałaśliwie…

W piątek postanowiłam dać czadu. Wstałam rano i – po raz pierwszy w życiu – umyłam okna! Nie są może idealne, ale jednak zdecydowanie lepiej niż było. Dotychczas albo zmuszałam, albo przekupowałam, albo wybłagiwałam innych o tę czynność. Raz w życiu jak mama mnie zmusić chciała do mycia, to po 10 min wyrwała mi narzędzia pracy i od tamtej pory nie kazała już. Teraz nadeszła taka pora, że naprawdę sama musiałam! I wyszło nieźle nawet. Jestem z siebie trochę dumna nawet.
Potem szybko na dworzec pojechałam. Tomeczek do Łodzi się wybierał celem ogarnięcia mieszkania babci Maćka, bo klucz miał zwrócić ostatecznie. A ja musiałam oddać krucyfiks pożyczony jakiś czas temu. Przed wejściem na dworzec oficjalnie przekazałam krzyż i Tomeczek mógł jechać szczęśliwie jakimś tanim pociągiem do miasta Łodzi. Z Bogiem.
Wracając, zahaczyłam o krawca w Blue City. Oddałam do naprawy dwie rzeczy. Pani niechętnie, bo ma w chuja zleceń i się nie wyrabia. Więc mówię, że nie musi być „na już” i mogę poczekać. Na wtorek obiecała zrobić. Zapłaciłam i już.

Potem w domu odpoczywałam, jakbym miała po czym. Po prostu jednak pogoda nie sprzyjała i dlatego chciałam poleżeć nic-nie-robiąc. Poczytałam książkę jakąś, poobijałam się. Mam prawo, mam wakacje :)
Miał być b4 u Gacka, ale nas dzień przed zaprosił Jureczek do siebie na jakiś ogródkowy grill. W sumie, czemu nie. No to się wybraliśmy. Adam do mnie wpadł, potem Gacka w centrum zgarnęliśmy i pognaliśmy gdzieś daleko za Warszawę prawie ;)
Znajomych może za wiele nie było, ale pojawił się eksbarman utopijny heteroPiotruś. Pogadaliśmy sobie, nawet nam ze dwa drinki zrobił, było miło. Szkoda, że Jurek chory i nie w humorze, bo znajomi jacyś-tam go wystawili i nie przyjechali wcześniej mu pomóc. Przez to jak się zjawiliśmy, to dopiero przygotowywał wszystko. Biedny. Szkoda mi go było, ale potem krzyczał na mnie i mi się mniej szkoda zrobiło ;) Fakt, że następnego dnia przeprosił, że niepotrzebnie, ale jednak fakt faktem. Nieprzyjemnie jednak się zrobiło, gdy nas komary zaczęły pożerać. Ja mam delikatną skórę (nie śmiać się, świadkowie potwierdzą) i zaraz po ugryzieniu mi się robi wielki bąbel a ja czerwona dokoła. I tak mnie ugryzły w kilku miejscach zanim do domu się schowaliśmy. Nie było łatwo.

Potem trzeba było się zbierać. Wpaść chcieliśmy do Capitolu na imprezę fajną. Na miejscu się okazało, że w całym klubie jest może… 13 osób. Czy coś koło tego. Tragedia. Więc nie siedzieliśmy za długo, zaraz poszliśmy dalej. Tym bardziej, że jakiś pan ochroniarz zwrócił uwagę Adamowi. A ja nie toleruję jak się mi, albo moim znajomym zwraca uwagę w klubie. Po to jestem, żeby się bawić swobodnie. I jak Adam ma ochotę na schodach leżeć, to niech leży. Jasne, ja mu uwagę zwróciłam, bo to nieestetyczne, ale to ja. A nie pan ochroniarz.
Poszliśmy do Opery. Tam jednak pan selekcjoner nie wpuścił Gacka i Adama, bo mieli krótkie spodenki. Ja rozumiem, gdyby mieli jakieś dresiarskie sportowe… ale nie, mieli zwykłe, lansiarskie pedalskie krótkie spodenki. Ale nie. Słaba selekcja. To oficjalna nasza wersja teraz. Tym bardziej, że pan selekcjoner kiedyś obdarzył Gacka pewną atencją, którą ten odrzucił. Teraz ma za swoje ;) Powtarzam więc: przed Gacka i Adama do Opery nie weszliśmy.
Więc HotL. Ja nawet nie wiedziałam kiedy z HotLa się zrobił HotLik – w sensie, że kiedy oni większą część klubu oddali komuś innemu… No, nieważne. Grali nawet ładnie, ale jakoś tak bez życia. Tłumów nie było. W ogóle Warszawa jakaś wyludniona. Co, na Open’era wszyscy wyjechali, czy co? Wyszliśmy więc i poszliśmy do lokalu, gdzie mieliśmy pewność, że będzie tak, jak jest zawsze.

Do McDonald’sa. Dużo ludzi, gwar, dobre jedzenie, dobre picie… No generalnie: wszystko tak, jak ma być. Zjedliśmy coś tam, pogadaliśmy, ponabijaliśmy się z ludzi… I dopiero wtedy ruszyliśmy do Utopii.
Potem się ludzie dziwią i pytają „czemu ty tak cały czas do tej Utopii latasz?”. No a jak mam nie latać, skoro okazuje się, że tam impreza udana zawsze, nawet jak całe miasto jakieś wymarłe, to cioty nie zawodzą! I się zjawiają dzielnie! Tym bardziej, że impreza śmieszna, bo Bruno promująca. Stało się to, czego się obawiałam. Pojawił się Gracjan Roztocki przy wejściu i potem w klubie. Naprawdę nie wiem czemu on niby ma być polskim Bruno… Ich sprawa. Generalnie rozdawali te charakterystyczne żółte spodenki z szelkami, miło było. Ale atrakcją wieczoru i tak byli Shower Boys. Tak, znów. Ale tym razem w jeszcze lepszej wersji. Najpierw ten śliczny, co go uwielbiam od zawsze dał show, a potem jakiś inny, nowy. Taki słodki, że szok a do tego… odważny. Rozebrał się bowiem całkiem i odsłonił. Potem go nawet poznałam przy WC w VIPie. Ładny chłopiec, ładny.
Tłumy szalały, dj Sin grał… Bardzo sympatycznie i wszystko na tak. To trochę pomogło mi pozbyć się negatywnej biforowej emocji.

Adam spał u mnie. I zaczęło się. W klubie zapowiedział, że założy te Brunowe spodenki w domu i się pokaże. No, spoko, fajnie. A jak przyszliśmy, po prostu jakby zapomniał o sprawie. To mnie wkurzyło. Po co obiecywać coś a potem nie spełniać obietnic? Tym bardziej, że to było dobrowolne, przecież nie namawiałam na to! Wkurzyłam się. Rano też nic a nic. Na siebie byłam zła, że nie potrafiłam okazać tego, że jestem zła :) Ale to już inna sprawa.
Przez cały dzień za bardzo nic nie robiłam. Pogoda chujowa, padało a ja z Gackiem miałam do Fashion House jechać. Nie pojechaliśmy, ma się rozumieć. Dzień spędziłam na wyjątkowym leniuchowaniu. Boże, jak ja tego potrzebuję :)
Wieczorem natomiast się do mnie cioty zleciały. Najwcześniej Gacek, bo chciał pogadać i mamy nową umowę. Podobna jak ta o Pasywie, tylko tym razem o Piotrze Dredzie. I jak Gacek przegra, to do końca życia mi stawia dwa razy w tygodniu obiad w Mariocie. Nieźle, nie? Potem Adam się zjawił. Powiedział mi, że przyszedł wcześniej, żeby spodenki założyć. No cóż… Nie możemy zapominać, że czasem jest już za późno. Tak jak za późno mnie potem Łukaszek przepraszał. Za co? Za to, że udawał, że jest cały czas w domu rodzinnym a bywał w Warszawie na spotkaniach z Whitney Houston. Nie o to chodzi, że nie może. Nie o to chodzi, że musi mi mówić o wszystkim. Ale jak już mówi coś, to niech mówi jak jest. A nie ściemnia. Przepraszał, ale… za późno. Bo trzeba wam wiedzieć, że od jakiś 4 dni Whitney i Łukaszek są razem. Więc wszystkie te emocje buzowały w jednym miejscu i w jednym czasie. A na to wszystko Marcinek, który nareszcie przyszedł i ruszył się z domu. Operacja go czeka, ale jednak udało się – odważył się, przyszedł i wytrzymał :) Dziękuję za to publicznie!
Potem przyszedł czas na podróż. Nocny się strasznie spóźniał, to zaczęłam się ścigać z Whitney. I wtedy podjechał. Ona z Łukaszem najebani lekko, zaczepiali obcych ludzi, coś do nich gadali, aż wstyd nam było… Dotarliśmy jednak jakoś na dworzec, a potem na pl. Bankowy. Do Capitolu. Tak, znów.

Wewnątrz było… jeszcze mniej ludzi niż dzień wcześniej. Tragedia. Nie wiem o co chodzi. Wychodziliśmy stamtąd przed 2 jako ostatni goście. Przy nas muzykę wyłączyli! Nie wiem jak to się dzieje, że raz tam się bawi 1,5 tys. ludzi a raz 5 osób. Nie ogarniam tego, naprawdę. Wyszliśmy.
Dotarliśmy szczęśliwie do Utopii. Pierwszy szok przy wejściu nas czekał. Nie tylko, że nas wita sama Królowa, Biała i Maciuś, ale że dodatkowo Maciuś w roli selekcjonera! To dopiero szok! Okazuje się, że Piotr musiał wyjechać gdzieś-tam no i Maciuś go godnie zastępował. Niesamowite, prawdę mówiąc. Wyglądał bardzo elegancko, miał ładną fryzurę i dość przejęty był tym, co robił. Fajnie, naprawdę fajnie.
Wewnątrz zaraz grać zaczynały WaWy. Oni są mocni. Dają czadu, energetycznie, bez chwili wytchnienia. Lubię na nich patrzeć jak grają. Są skupieni, prawie nie rozmawiają, nie patrzą na siebie, czasem zerkają na publiczność. Fajnie to wygląda. Widać, że profesjonaliści i że chcą wypaść perfekcyjnie. Udało się im to, zdecydowanie. Potem jeszcze miał grać i grał Nobis, więc idealnie na zakończenie imprezy. Na tyle ostro, że skakałam pod didżejką jak głupia :) Ale co tam, czasem mogę.
Whitney z Łukaszkiem szalała. Jureczek dawał radę, choć potem już ledwo. Gacek trzeźwy. Adam szybko wyszedł, a w klubie ani słowa chyba nie zamieniliśmy. Przez to, że oddałam mu płytę DVD czystą bez nagrywania pornoli ze słowami, że „kiedyś na pewno”. Tak jak on odpowiada gdy pytam kiedy różne obietnice spełni. Nie lubię działać metodą oko-za-oko, ale czasem chcę, żeby ludzie poznali moje emocje nie tylko z moich słów, ale też poczuli je. I chyba mi się udało. Teraz to może pójść w dwie strony. Albo Adam zaskoczy i się ogarnie, albo przeskoczy i się skończy znajomość.

Tej nocy plan był taki, żebym się dziabnęła. Przewidziałam już, że nici z obiecanego i zaproponowanego przez Łukaszka afteru u mnie, więc się nie przejmowałam nim. I miałam rację. Wyszedł dość szybko, nie wspominając o tym. Potem przepraszał na GG za to. Za późno.
Za to Maciusia po pracy do McD wyciągnęłam. O tak! Na śniadanie po 7 :) Zjedliśmy masakryczne ilości jedzenia, posiedzieliśmy tam… sama nie wiem ile – z godzinę? Było bardzo miło, bo dawno nie miałam okazji i przyjemności pogadać z nim poza Utopią. A to przecież słodkie dziecko :) Zjedliśmy, pogadaliśmy, pośmialiśmy się, wymieniliśmy kilka plotek i się okazało… że Maciuś z jakąś miłością życia jest umówiony i wyraźnie chce, żebym poszła sobie i nie widziała kto to. Więc poszłam.

Spałam dość długo, bo mi wolno. Trochę się czuję, jakbym się musiała tłumaczyć z tego długiego spania, wiecie? Aż dziwnie tak jakoś. Nie muszę przecież! Ale po prostu od tak dawna nie mogłam bezkarnie spać w weekendy, że aż mi teraz dziwnie.
Potem padało. A Gacek upierał się, żeby do tego Fashion House pojechać. Uległam ostatecznie. Nie obyło się bez przygód. Kanar, który się czepiał, że Gacek zniszczył „dokument przewozowy” (tak, tak powiedział na bilet jednorazowy), ładni chłopcy, korek autobusowy, wypadek autobusu blokujący trzy pasy jezdni… No, generalnie, cały czas coś. Jednak 20 minut przed zamknięciem udało się nam dotrzeć do miejsca docelowego naszej podróży. Poznałam, a raczej zobaczyłam Karola, który teraz pracuje tam gdzie Mihał. No, baaaaaaardzo sympatyczny chłopiec. Hetero jak sto procent, ale taki fajny, że trzebaby go jakoś bliżej poznać. Zdecydowanie. Kupiłam sobie jakieś szmatki takie na jedno-dwa wyjścia, nic specjalnego, ale zawsze chciałam mieć takie sportowe damskie spodenki krótkie. I mam.
Strasznie za to z Gackiem pierdoliliśmy po drodze, nie ma co. Gęby się nam nie zamykały, gadaliśmy o byciu na wsi, o klasie średniej, instytucjach finansowych, szoku i ZTMie. O wszystkim.

W poniedziałek rano poleciałam do Carrefoura, bo wiadomo, że nie będę w weekend bez potrzeby do sklepu chodzić. A weekend zaczyna się we wtorek. Kupiłam spożywcze rzeczy głównie a potem do redakcji poleciałam. Zaczęła się burza – w sensie, że mnóstwo roboty w związku z ostatecznym odwołaniem tych warsztatów. Zawiodły pewne rzeczy – głównie to, że za późno zaczęliśmy wszystko robić. Nieważne, ważne, że teraz trzeba to ogarnąć. Nie przewidziałam tego, że pojawią się pewne żądania finansowe też… no cóż, trudno. Poradzę sobie :) Niemniej, dzień minął miło i wyszłam wcześniej i przyszłam później… Są wakacje, mogę.
Potem umówiona byłam z Arkiem-Sebastianem, który wrócił po połowie roku z Wiednia. Pochodziliśmy, trafiliśmy do Złotych Kutasów (bo jakżeby inaczej), gdzie zjadłam obiad. Potem – możecie wierzyć lub nie – ale pieszo przeszliśmy sobie z Centrum do mnie do domu. Kilka kilometrów miłego spacerku. Pogadaliśmy, poplotkowaliśmy, poopowiadaliśmy… Bardzo miłe spotkanie, odnotowania warte.

Dzisiaj rano do redakcji się nie spieszyłam i słusznie. Okazało się, że serwer siadł! Oesu, tragedia. Więc wiele roboty nie miałam, pisałam bloga. Nie skończyłam – właśnie teraz to robię, gdy trwa pogrzeb Michaela Jacksona (o tym za sekundkę). Generalnie nudziłam się, więc wyszłam ciut wcześniej. Jutro na pewno serwer działać nie będzie, więc nie wiem czy w ogóle się ruszać do redakcji. Może na chwilkę wpadnę czy coś. Po wyjściu dzisiaj pognałam do krawcowej odebrać spodnie zostawione. Zrobiła, nawet dała radę. Zobaczymy jak się sprawdzi w praktyce, bo to ważniejsze od tego co widać.

Czasem jest za późno. Na różne rzeczy. Na przeprosiny. Na spełnienie obietnicy. Czasem ja też mam prawo się wkurwić. I tak właśnie jest teraz. Stąd moja akcja Niech Się Kurwa Nauczą. Mam zamiar trochę powkurwiać was teraz swoim zachowaniem. To tak na podsumowanie wszystkiego chcę powiedzieć. Mam nadzieję, że do kogoś to trafi. A jak nie… znów trzeba będzie część znajomych wymienić. Raz robi się to łatwiej, innym razem trudniej – ale zawsze jest to do-zrobienia.
Co do innych „luźnych” spraw, to muszę powiedzieć, że przezabawne i prześwietne jest założenie profilu Jej Żalosności na facebook.com. Zajebista sprawa! Nie chodzi tylko o to, że osoby, które są czasem wkurzone na mnie, sfrustrowane, złe, czy po prostu nie rozumieją. Dobrze, że mają teraz miejsce do wyżycia się, do zrealizowania. I mówię to szczerze, bez jakiegokolwiek sarkazmu. Każdy ma prawo do negatywnych emocji, które muszą się wybrzmieć. I dobrze. Ale też cieszy mnie to, bo okazuje się, że osoby, które nie przyznają się, że znają/wiedzą o/kojarzą Jej Perfekcyjność, poprzez przyznanie się do znajomości/wiedzy o/kojarzeniu Jej Żalosności, dają znać, że i mnie kojarzą. To miłe. Nieważne, że nie przepadają za mną, nie muszą – w ogóle mi na tym nie zależy. Ale cieszy mnie, że są świadomi tego, kim jestem, co robię i co mam do powiedzenia. To dla mnie ważne, bo walczę właśnie o to, żeby czasem ze swoim przesłaniem się przebić do świadomości większej ilości ludzi. Za to dziękuję twórcy/twórcom Jej Żalosności.

A teraz wracając do pogrzebu Jacksona. To wielka sprawa, chowamy jedną z ostatnich pop-gwiazd. Trochę rację ma Leszczyński, który mówi, że to jedna z trzech ostatnich gwiazd z czasów, gdy ludzie słuchali tego samego. Wtedy można było być pop-gwiazdą, gwiazdą wszystkich. Jak Madonna i Rolling Stones. Michael umarł. Oczywiście, że miałam jego kasety. Do dziś pamiętam, jak w 1994 roku prosiłem, żeby na mikołajki dostać „Dangerous”. I dostałam. No i mówcie co chcecie, ale Król jest tylko jeden i pozostanie jedynym, nawet pochowany bez mózgu gdzieś-tam w USA. I tyle wystarczy.

Wypowiedz się! Skomentuj!