Po powrocie z Łodzi, mogłam odpocząć nareszcie. Przespałam się chwilkę – Pasyw chyba nie miał tyle szczęścia, bo zaraz do pracy musiał iść. Biedaczek. Ale nic to – ja, jako pasyw wiem, że dał radę, bo zawsze daje. Mój czas wolny zajmuje teraz przede wszystkim redakcja. A tam – straszne zamieszanie. Codziennie mam spotkania z nowymi autorami – jeszcze ze 3-4 potrzebuję na chwilę obecną. Jacyś chętni?
Nadzoruję powstawanie zmienionej lekko makiety, sprawdzam materiały promocyjne, recenzuję materiały dla reklamodawców, planuję działy na cały rok, umawiam, zestawiam, szykuję. Strasznie dużo tego wszystkiego, ale tak na początku musi być. Jednak dobrze, że będę mieć sekretarza swojego – to się bardzo przyda. Bo inaczej już zupełnie nie miałabym czasu na pisanie, dla przykładu. A chcę nadal to robić. Szkoda tylko, że ten sekretarz oficjalnie od 1 sierpnia. Póki co, wykorzystuję swoje „znajomości”. Przyciągam do współpracy pederastów, gejówy i tym podobnych. Będzie zgrany zespół, nie ma co. Najważniejsze, że wiem, że mogę na tych ludziach polegać w miarę i że będzie ok.
Dochodzi do tego wszystkiego przeprowadzka. Kaśka postanowiła ostatecznie – wynosimy się z UW. Podnieśli czynsz, są niemili, Kaśce się już nie chce. No i może dobrze. Dla mnie szkoda, bo tutaj miałam megawygodnie, ale do nowej siedziby będę mieć z domu porównywalną odległość. Zresztą na potrzeby praktyk/staży i tym podobnych rzeczy będziemy chcieli nadal na terenie UW mieć jedno pomieszczenie. Ale czy je dostaniemy, zależy od władz samorządowych. Które, wbrew temu, co niektórzy mogą uważać, wcale nie są tak przychylne wszystkiemu, co ja robię. Więc wcale nie mam pewności, czy pomieszczenie to uda mi się załatwić i dostać. Jak nie, to trudno, trzeba będzie sobie radzić. Ale mam wciąż nadzieję, że nie będzie tak źle i że radę damy. Przeprowadzka za ponad tydzień, ale Kaśka już szaleje, pakuje, kartonuje. Z jednej strony – rozumiem. Z drugiej – najśmieszniejsze, że ani wydawcy, ani mnie, ani drugiej Kaśki nie ma od 3 sierpnia w Warszawie. A wtedy zasadniczo wprowadzka do nowego miejsca się zaczyna. Więc wrócę, że tak powiem, na gotowe z jednej strony, ale na zaskakujące – z drugiej.

Swoją drogą, to właśnie dzięki temu, że mam napisać recenzję nowej płyty Guetty, mam już ją w domu na dysku. Jest świetna, naprawdę. Megazaskakująca, ale to dobrze. Nie zdradzam na razie szczegółów, bo nikt potem recenzji samej nie będzie chciał czytać, ale naprawdę płyta mnie zaskoczyła pozytywnie. Premiera: 25 sierpnia. Szykujcie kasę ;)
Skoro zaś o kasie mowa… Usłyszałam wczoraj jedną z ciekawszych plotek na swój temat. Że ja zarabiam na blogach. W sensie, że mam jakieś, nie wiem, umowy czy coś tam i że za ilość wejść ludzi mi płaci ktoś. I że taki cwaniaczek jestem, bo tak wszystkich niby bezinteresownie zachęcam, staram się być kontrowersyjny, żeby tylko zwiększyć swoje własne dochody…
Zabiło mnie to w sumie. Co by nie mówić. Może jestem pojebana, może jestem pasywem, może jestem dziwna, może i sprytna nawet… ale tego jeszcze nie udało mi się osiągnąć. Co nie zmienia faktu, że gdyby ktoś chciał się u mnie reklamować, to ja zapraszam ;) Pomysł jest zacny i ja z chęcią kasy trochę na pisaniu swoim zarobię. Póki co jednak, oświadczam wszystkim, że ani na blo, ani na bloksie, ani na fotoblo nie zarabiam.

Wracając jednak do tego co się dzieje (a nie tego, co się nie dzieje), to w sobotę mały b4 się nagle u mnie zrobił. Siedziałam i pisałam coś tam (pracę? blo? nie pamiętam) a Kamil dzwoni i pyta czy jadę prosto do U. Ponieważ taki był plan, to mówię, że tak. No to on mnie zawiezie swoim automobilem nowym. W sumie, protestować nie będę. Potem zadzwonił znów z pytaniem czy mogą z Maćkiem wpaść do mnie wcześniej trochę. Nie było tego w planie, ale szybko się ogarnęłam i ich ugościłam. Próbowali mnie zszokować heteroseksualną pornografią (błagam was… musicie się ZDECYDOWANIE bardziej postarać) i zwierzyli się, że się wybierają „niedługo” na wosk. Chwała im za to. Szkoda, że niektóre cioty mogłyby się od nich dbania o siebie. No, ale nie narzekam.
Potem była obiecana jazda samochodem. Kabrioletem. Z głośno nastawioną muzyką. Fakt, że dobrą, bo ja nagrywałam – ale fakt faktem, że obciach na maksa. Nie komentowałam jednak, bo nie wypada tak niewdzięcznie się zachowywać. Ze dwa razy może jedynie poprosiłam o ściszenie, bo przecież cisza nocna! Podwieźli mnie do U, a sami pojechali dalej.
Nastawienie imprezowe było bardzo na tak i właśnie taka była noc. Bardzo na tak. Moje, jak moje, ale Whitney i Łukaszek znów się troszkę dziabnęli. A Tomeczek, biedny, padł prawie na początku imprezy i przeleżał jej większość na różnych kanapach. Slave za to zaprosił Filipa z Poznania. Filip o tyle miły, że podszedł, przedstawił się i podkreślił, że mam go w znajomych na MySpace.com. Sprawdziłam, mam. Śliczny chłopiec, jakich mało. Więc fajnie. Też poszalał. A Slave go nie ograniczał ;)
Z powodu dużej ilości ludzi, wysokiej temperatury i żaru, jaki czuć było w klubie… dużą część spędziłam z ochroną i selekcjonerem przy wyjściu. Lubię to, można z nimi fajnie pogadać, pożartować, te sprawy. Pomijam fakt, że wtedy jeszcze lepiej widać kto wchodzi do klubu a jacy dziwni ludzie nie wchodzą i co wtedy robią. Czasem to naprawdę nieładne. Przydałby się krótki savoir-vivre dla niewpuszczonych do klubów. Nie należy wdawać się w dyskusję. Nie należy próbować wejść mimo wszystko. Nie należy wyzywać selekcjonera. Nie należy też próbować być zabawnym/sarkastycznym/ironicznym/złośliwym. Należy odwrócić się i odejść. Można dodać „dobrej nocy” albo coś takiego. I tyle. Wszystkie inne zachowania świadczą naprawdę źle o osobie niewpuszczonej. Zapamiętajcie, proszę, obcy ludzie.
Muzycznie noc piękna, bo grali Nobis, Dudeck i Monky, więc szaleństwo było. Wyszłam o 7:20 jakoś. Jeszcze przed samym wyjściem ucięłam sobie z Maciusiem rozmowę. Zdradził mi, że miał negatywną emocję jak pisałam o naszym ostatnim spotkaniu w McD. Że złe słowa spowodowały, że miał potem rozmowy czy tam uwagi. Cokolwiek. Wszystkim tym, którzy chcą rozmawiać z kimś na temat tego, co o tej osobie napisałam na blo… Czy naprawdę bardziej wierzycie starej transetce niż tej osobie?

Więc impreza się zacnie skoczyła, sen był piękny i owocny. Wstałam o jakiejś w miarę normalnej porze i mogłam funkcjonować normalnie. Prawie w ogóle alkoholu nie piłam. Ja generalnie chyba nie lubię pić, bo wtedy zdarza mi się szybko odpaść z imprezy – w sensie, że wyjść z klubu przed 6. A tego nie lubię. Wystarczy, że czasem – dla bezpieczeństwa – wychodzę z klubu wcześniej, gdy jestem w sukience czy coś. A to zazwyczaj są dobre imprezy i szkoda mi. No, ale jednak wolę dożyć kolejnej ;)
Swoją drogą, to niesamowite. Bo dzisiaj do tego Berlina jadę i jak się zastanawiam w co się ubrać, to nie waham się przed opcją „sukienkową”, bo domyślam się, że mogę śmiało popierdalać w takowej po ulicach. Problem polega na tym, jak dotrzeć w niej do Berlina. Ale o tym – zaraz.
W poniedziałek, dzień jak co dzień. Carrefour rano, potem redakcja. Spotkania, umówienia, nowe osoby. Jest fajnie, jeśli o to chodzi, już zresztą pisałam. A potem postanowiłam kupić bilet nieszczęsny do Berlina. Jeszcze po drodze decydowało się czy Jureczek pojedzie. Ostatecznie – nie. Jadę sama. Jasne, można się zastanawiać, czy to nie chujowo, że sama a poza tym, czy nie jest to chujowe ze strony osób, które miały jechać ze mną. Nie, nie jest. Ja od razu mówiłam, że sama też pojadę. Bo na miejscu jest Paweł i wiem, że na pewno będzie piękna krejzi noc. A że innym brakuje czasu/kasy/ochoty/siły/czegokolwiek – trudno. Ja się nie starzeję i daję radę. 
Ale w kolejce po bilet ledwo dałam radę. Bo nie chodzi o to, że jest aż tyle ludzi. Nie, no bez przesady. Nie chodzi o to, że ludzie nie wiedzą co chcą kupić, bo nie rozumieją jak pociągi jeżdżą. Nie, to jest też ok. Nie chodzi o to, że pani w okienku nie potrafi po angielsku ani po niemiecku. To skandal, ale nie to jest najgorsze. Pani po prostu jest tak znudzona swoją pracą, że co chwilę wystawia złe bilety. Każdy zły bilet musi być opisany pieczątką, podpisem i paragonikiem specjalnym. A pani w okienku ma takich biletów naprawdę pokaźny plik. Więc nic, kurwa, dziwnego, że nie idzie ta kolejka szybciej. Wkurwiłam się, bo oczywiście przez Internet się nie da kupić. W Polsce.
Plusy są dwa. Powrotny bilet w promocyjnej cenie 29 euro udało mi się kupić a ten do Berlina jest z ulgą, mimo że odjazd odbywa się godzinach 14-20 w piątek. Jest okej. Kosztowało mnie to w sumie jakieś 270 zł, wiec nie jest źle.

We wtorek odwiedziłam wieczorem Whitney. Zaprosiła mnie na „17 again”, na który kiedyś obiecała zabrać mnie do kina, ale chwilę potem przestali to grać i nie mogła. Udało się jej zdobyć w rozdzielczości HD (720p), więc można było oglądać śmiało. Oczywiście, że film jest głupi, nudny i banalny. I dla 12latek. Wiem o tym. Ale ja nie chciałam go oglądać dla warstwy artystycznej, tylko dla warstw ubrania, które zdejmuje z siebie Zac Efron. Boże, jaki on jest idealny. I wygląda na 17 lat. I jest piękny. I chcę mieć z nim dzieci. Dużo dzieci.
Więc wieczór filmowy udany. Tym bardziej, że ostatecznie udało się nam uniknąć z Whitney grzechu obżarstwa i nie zamówiłyśmy pizzy.
(Swoją drogą, jak tak piszę w formie żeńskiej i piszę o moim znajomym Whitney, to brzmi prawie jakby się dwie transwestytki spotkały, nie?)

Kolejne spotkania były w środę. Najpierw wpadł Arek-Sebastian. Dobrze, że już się nie wstydzi tego, że po porno przychodzi. Bo jak ktoś nie wstydzi się oglądać, albo nie wstydzi się mnie poprosić o to, to niech się nie wstydzi też przyznać do tego. Ot, co! No więc Sebastian z powodu pobytu w Wiedniu przez rok nie brał nic ode mnie – tym bardziej spragniony wpadł. Dostał, co chciał. W dużej ilości. Posiedział, pojadł ciasteczek (niektórzy mogą) i zaraz leciał na spotkanie ze swoim stałym partnerem seksualnym. A po nim wpadła Whitney Houston, piosenkarka II kategorii. Miała naprawić mi Outlooka do końca. W sensie, że indeksowanie, bo sam Program jako taki działał. No i udało się jej chyba, choć wciąż oficjalnie indeksowanie trwa i nie wiadomo czy jest okej na pewno. Się sprawdzi, nie?
No i też pojadła ciasteczek, pogadała i poszła. (Znów jak spotkanie transwestytek)

Choć weekend zaczyna się we wtorek (co widać), to jednak dopiero w czwartek mam okazję tak na maksa to poczuć. W sensie, że dopiero w czwartek wychodzę z redakcji w świadomości, że długo mnie na UW nie będzie. Oczywiście, co dobre – szybko się kończy. Od 10 sierpnia będzie inaczej. I nie na UW. Dziwnie.
Czwartek był też o tyle ważny, że Adam się na GG odezwał. Pierwszy raz od dawna w sumie. Jeśli zapytacie mnie co się stało, że on tak nagle jakoś z mojego blo i z mojego życia zniknął, to ja nie wiem. Naprawdę i szczerze, nie wiem. Wiele rzeczy się wydarzyło, złożyło – drobnych rzeczy – i tak jakoś wyszło. Ale, chyba muszę to przyznać publicznie, nie koniecznie mi to odpowiada. Nie wiem jak jemu. Rozmawialiśmy chwilę. Momentami schodziło na wypominanie i na sarkastyczne uwagi, ale generalnie chyba dobrze, że rozmowa jakaś była. Szkoda, że na GG. Teraz to się musi przetrawić i przemielić jakoś. Nie wiem co wyjdzie, prawdę mówiąc. Ale mam też takie przekonanie, że z mojej strony chyba wszystkie karty wyłożyłam i ujawniłam. Nie wiem co jeszcze mogłabym zrobić.

Wieczorem poszłam do Marcinka. Pogoda na podróżowanie tragiczna, dlatego 1) opóźniałam jak się da, 2) starałam się trafić na klimatyzowaną Pesę na trasie 9 (i mi się udało). Marcin przygotowany: zrobił chłodnik, pozasłaniał żaluzje w całym mieszkaniu. Trochę ubolewał, że się nie spóźniłam, bo był w krótkich spodenkach i że tak nie przystoi. Nie, nie, to nie tak. Te bardzo krótkie spodenki to był jeden z milszych elementów tej nocy. Nie to, żeby inne były niemiłe – wprost przeciwnie. Spodenki otwierały całą serię miłych wydarzeń.
Był chłodnik, były drinki kolorowe, były rozmowy, był śmiech, były plotki, były poważne tematy. Były zakłady, były dyskusje polityczne. I psychoanalityczne. I socjologiczne. Były wreszcie naleśniki z megawielką ilością owoców, rodzynek, lodów, bitej śmietany i czekolady. Kosmos i śmierć w jednym. Ale, oczywiście, zjadłam.
No a potem zaczęło padać. Lać. Wiać. Dąć. No i ostatecznie postanowiłam, że skorzystam z zaproszenia Marcinka i będę spać u niego. Obiecałam mu, że napiszę, że mieliśmy upojny seks, i że byłam pasywna, i że zajebiście, i że polecam. Mogłabym tak napisać, owszem. Ale przecież wiadomo, że to nieprawda. I nie chodzi o to, że spaliśmy w dwóch różnych pokojach (choć to mi przypadło łóżko Marcinka, bo nie chciałam żeby mi rano słońce świeciło w oczy – nienawidzę tego). Nie chodzi nawet o to, że Marcin też jest chętniej pasywem a ja nie miałabym czym go penetrować.
Zasadniczo chodzi o to, że to nie może się stać, bo nikt tego nie chce. I choć ja od dawna powtarzam, że Marcinek jest moją największą miłością (bo jest!) to de facto mając – w psychoanalitycznym ujęciu – fantazję na temat tej miłości, mam naprawdę fantazję o fantazji tej miłości. To znaczy, że fantazja zasadnicza dotyczy niespełnienia tego, co świadomie jest fantazjowane. To tak, jak mam z tymi ślicznymi chłopcami. Ja ich naprawdę podziwiam i można powiedzieć, że fantazjuję o nich (ale nie w potocznym tego słowa znaczeniu!), ale moja fantazja jest tak naprawdę fantazją o tym, że świadoma fantazja nie może się spełnić. Gdyby się spełniła, mogłoby się wszystko załamać. Ja nie fantazjuję o chłopcach tylko o byciu odrzucanym przez chłopców, o których fantazjuję.

Tak, to efekt czytania Żiżka. Męczy mnie. W dwojaki sposób. Raz, że jest dość trudny, bo miesza język socjologii, filozofii i psychoanalizy posypując to erudycyjnym popisem znajomości nazwisk, teorii i odniesień (co nie jest zarzutem!). A dwa, że ja nie wierzę w psychoanalizę. Choć przez niego zaczynam się znów wahać. Jakiś czas temu odrzuciłam podświadomość jako wymysł Freuda. A teraz się boję, że to może być jednak prawda.
Bardzo ciekawe jest oddzielenie rzeczywistości od Realności, o którym pisze autor. O co chodzi? Gdy rozmawiamy z inną osobą, wchodzimy z nią w jakiś kontakt, musimy nałożyć pewną maskę fantazji na to, co widzimy. Musimy zapomnieć jakby o tym, że rozmawiamy z kupą mięsa, kości i żyłek no i udajemy, że to skóra, twarz, ubranie są tym, z czym rozmawiamy. Na tym polega różnica między Realnością a rzeczywistością.
Albo to, że masturbacja jest podstawową funkcją seksualną człowieka. Bo – znów – gdy z kimś współżyjemy, musimy odciąć się od Realności poprzez pewną fantazję, która tworzy naszą rzeczywistość. Wszystkim zdarzyło się chyba wyłączyć na chwilę w trakcie stosunku seksualnego (bez względu na to jaki udany był) i pomyśleć: „co ja tutaj właściwie robię?”. Tworzy to takie uczucie odłączenia, nieobecności, automatyczności. Wtedy właśnie nasza fantazja o Realności zaczyna słabnąć. Bardzo to ciekawe.
No i Żiżek wyjaśnia jak może sprawiać mi przyjemność zaspokajanie chłopców na czacie jako Ola32. Może, dzięki pojęciu interpasywności, które jest uzupełnieniem i związane jest z interaktywnością. Psychoanalitycy twierdzą (a Żiżek z nimi), że przyjemność naszą może przeżywać za nas ktoś inny. A w zasadzie, że możemy naszą przyjemność przeżywać za pomocą innego. Że przeżywam przyjemność kimś, kto się cieszy. Strasznie to niepokojące wszystko. I dlatego będę musiała chyba jeszcze raz zacząć od początku to „Przekleństwo fantazji”. A Żiżek niech będzie przeklęty ;)

Szykuję się powoli do tego Berlina. Paweł kazał białą sukienkę wziąć. W zasadzie nie mam nic przeciwko, a nawet jestem za. Ale problemem nie jest sukienka (bo mam) ani cokolwiek takiego. Problemem jest dotarcie w niej do Berlina. Jak wiadomo, nie wsiądę tak do pociągu, bo mnie zabiją po drodze tysiące spojrzeń, setki komentarzy i dziesiątki rękoczyńców. W Berlinie nie nocuję, nie chcę też marnować czasu na jeżdżenie gdzieś-tam, żeby się przebierać. Mam tylko 8 godzin na wszystko, więc muszę dać radę, co nie? Ale Paweł chyba coś wymyślił i kazał wziąć „w plecak czy coś”.
Zobaczymy.

Wypowiedz się! Skomentuj!