W wakacje poniedziałek staje się moim tradycyjnym dniem na odwiedzi w Carrefourze. Ale to tylko do końca lipca, potem się zmienia mój grafik. O tym jednak, zaraz. Więc rano szczęśliwie i bez kłopotów zrobiłam zakupy a potem pognałam do redakcji, jak zawsze. Tym razem jednak wcześniej, bo zaplanowaliśmy spotkanie z kandydatem na sekretarza redakcji. Wybranym przez mnie, a tego dnia namaszczonym przez wydawcę. Szczepan będzie od 1 sierpnia sekretarzem. No i dobrze. Uważam, że się nadaje, bo nie tylko jest sumienny i zaangażowany, ale także dlatego, że ma dużo w sobie ochoty i energii do tego, żeby nowe rzeczy robić. Mam nadzieję, że się sprawdzi. Śmieszne jest tylko to, że on ma od 1 sierpnia moje obowiązki wziąć a tego dnia ja jadę do domu rodzinnego, więc przez pierwszy tydzień mu nie pomogę. Mógłby zatem przychodzić przed 1 sierpnia, prawda? Ale okazuje się, że jedzie na Era Nowe Horyzonty i kilka dni przed 1 sierpnia go nie ma w Warszawie. A żeby było jeszcze śmieszniej, chce wziąć sobie urlop w drugiej połowie sierpnia :) Rozumiem, że planował to wcześniej i tak dalej, ale cała sprawa będzie utrudniona. Więc umówiliśmy się, że wpadnie w poniedziałek za tydzień i ja będę mu wszystko przekazywać już powoli. Damy radę, generalnie.
No a ja mam teraz naprawdę sporo pracy przy pierwszym wznowionym numerze mojego (teraz już mogę tak o nim mówić!) miesięcznika. Nie tylko bowiem musiałam zająć się generalnymi zmianami w koncepcji i strukturze czasopisma ale przy okazji zaplanować numer wrześniowy już. No i stronę www rozplanować. Muszę też znaleźć autorów, a to niełatwe wbrew pozorom! Niby człowiek się obraca w takim towarzystwie humanistów, niby dziennikarstwo, niby coś tam… ale jak przychodzi co do czego i potrzebuję osoby, która poradzi sobie z ironicznym i inteligentnym recenzowaniem blogów, to już nie takie jednak łatwe. Dam jednak radę. Pociągam za kontakty dawno nieużywane i jakoś to idzie. Czasu jeszcze trochę jest, więc się uda! Poza tym, jakby na to nie patrzeć, mi się generalnie w życiu udaje. Tak jak podczas rozmowy z wydawcą. Ona mówi, że od 1 sierpnia powinnam już przychodzić „normalnie od 9 do 17” a potem jak będę mieć zajęcia, to z przerwami na nie. Więc mówię, że nie, nie, nie… Nie ma sensu. Ja na 9? No mogę, ale po co? Na 10 najwcześniej. No dobra. No i w piątek do 15? No dobra. Wszystko jest. Zadowalające mnie warunki płacowe. Jestem na tak.

Co do tego, że mi się wszystko udaje, dostałam pisemne uzasadnienie wyroku Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego. Mam 30 dni na skargę kasacyjną do NSA, jednakże nie planuję takowej. Mam nadzieję, ze rektora też nie ;) Bo to już by mi się nie chciało za bardzo. Oczywiście, jeśli trzeba będzie, to bez słowa się stawię i załatwię. Ale póki co – jest wyrok dobry dla mnie. Teraz mija 30 dni na uprawomocnienie a potem Rektora ma 30 dni na ponowne zajęcie się wnioskiem o ponowne rozpatrzenie sprawy, jaki złożyłam we wrześniu 2008 w związku z jej decyzją uchylającą uchwałę Walnego Zebrania Studentów Instytutu Dziennikarstwa UW w sprawie uchwalenia nowego Regulaminu Samorządu Studentów Instytutu Dziennikarstwa UW. Wiem, wiem, skomplikowane to trochę. Ale pozytywnie zaskoczyło mnie to, że w pisemnym uzasadnieniu (inaczej niż podczas samej rozprawy) osoba pisząca nie pomyliła ani jednej nazwy, ani jednego organu, ani jednej rzeczy jeśli idzie o strukturę Samorządu Studentów UW. A to dość trudne, wierzcie mi.
W poniedziałek załatwiłam też podpisanie umowy z protokolantką o kolejny protokół z posiedzenia Parlamentu Studentów UW. Jesteśmy na czysto. Teraz tylko Prezydium muszę jakoś zebrać, żeby przyjąć owe protokoły ostatecznie. W wakacje Samorząd pracuje normalnie, nie dziwić się.

Wydarzeniem dnia miała być jednak wizyta zarządców mieszkania. Nie piszę właścicieli, bo ja nie wiem kto de iure jest właścicielem mieszkania. Nie obchodzi mnie to też jakoś specjalnie. Przyszedł prawie godzinę spóźniony pan zarządca. Pomógł ze światłem, naprawił pod wanną światełko, załatwił prowizorkę przy spłuczce (na razie szukać będzie na wymianę, ale to niełatwe na pewno). Zgłosiłam, że chcę, żeby naprawił szafki w kuchni. Powiedział, że następnym razem, bo – co oczywiste – nie był przygotowany na to. Wziął kasę, choć nie wiedział w sumie ile ma wziąć :) Taki zarządca ;)
A potem wpadł Adam. To dość zaskakujące. Bo w sumie nasz kontakt ostatnio bardzo osłabł. Jednakże odezwał się w sprawie obietnic. Że chce mi zrobić obiecany posiłek. Umówiliśmy się, że wpadnie jak zarządca pójdzie. Wpadł. Żeby było pełniej – ubrał obiecany strój Bruno. Wszystko wydawało się bardzo miłym gestem, spełnieniem połowy z niespełnionych obietnic. Dwie pozostałe, jak znam życie, już pozostaną takie. Ale ten miły gest potem został jakoś dziwnie zakłócony. Nie, nie tego dnia. Po jakimś czasie. Okazało się, że Adam, który tak bardzo protestował jak raz chciałam zaprosić Przemka na b4, który mówił, że Przemek to, Przemek tamto i że to prawie zło wcielone – wymienia wiadomości z tymże i chce się z nim umawiać na jakieś wspólne wyjścia. No to już mnie zbiło z tropu. Oczywiście, wszystko wyszło na jaw przypadkiem, jak Przemek na GG poprosił, żebym Adama w jego imieniu przeprosiła za brak odpowiedzi spowodowany brakiem kasy na koncie w komórce. Zabiło mnie to. Bo przywykłam do tego, że dawniej wszystko-mówiący Adam nagle zaczął ukrywać przede mną różne rzeczy. I spoko, przecież to normalne. Ale to już mnie zbiło na maksa. No i Adam poinformował, że nie jedzie ani do Łodzi, ani do Berlina, na które tak bardzo nalegał. Łorewa w sumie, bo jego strata ;) Ale denerwuje mnie jak ktoś najpierw namawia, naciska, chce a potem jak już wszystko jest dograne, dogadane, zaplanowane, umówione (łącznie z Pawłem, który będzie naszym berlińskim przewodnikiem!) to się wycofuje nagle.

W poniedziałek też sfinalizowałam swoją pracę „Świat jest czarno-biały”. To montaż wykonany z różańca, woreczka z białym proszkiem i karki papieru zadrukowanej kolorowym napisem. Dość konceptualne, więc może przez to nie takie znowu odkrywcze, ale miałam już jakiś czas temu potrzebę zrobienia czegoś takiego.

We wtorek od rana w redakcji. Ponieważ nie ma za dużo bieżących spraw, to zajmuję się tym całym planowaniem, które mam do zrobienia generalnie. Szkoda mi potem na to czasu w domu, wiadomo. Choć z drugiej strony muszę przyznać, że w domu to ja za wiele nie robię ostatnimi czasy. Opierdalam się i to na maksa. Pogoda powoduje, że bardzo dużo śpię i prawie każdego popołudnia ucinam sobie zaskakująco długą drzemkę. Martwi mnie to marnowanie czasu z jednej strony, ale z drugiej – i tak nie mam w sumie nic innego. Wszystko, co naprawdę muszę zrobić, udaje mi się mimo drzemek ogarnąć. Więc źle nie jest. Ale ale – od 1 sierpnia się skończy :) Takie prawdziwe wakacje moje trwają właściwie gdzieś od końca czerwca do końca lipca. Potem już coś się dziać będzie. Choć teraz też się dzieje! Piszę prace przecież! Mam wyznaczony limit tej największej pracy – 8 stron tygodniowo. I jak na razie, idzie jak z płatka. Czekam na materiały od koleżanki na drugą pracę – dojdzie mi ze 4 strony tygodniowo. No i swoją magisterkę chcę skończyć ale tam mi zostało de facto z 15 stron a potem tylko poprawianie. No i się wzięłam za ambitny plan przetłumaczenia „Queer Read This” na polski. Potem może o tym jakąś pracę napiszę czy coś. Taki mam plan.
We wtorek chciałam umówić się Prorektorą i pogadać na temat wyroku i tego, co dalej. Nawet się umówiłem, ale jak czekałam, to mi odwołali, bo się przeciągnęło jej spotkanie z Prorektorem. Więc przełożyłam na środę.
Tym razem się udało. Prorektora jednak jeszcze albo nie dostała, albo nie czytała uzasadnienia. Tak czy owak, zasygnalizowałem jej, że jest potrzeba, żeby dalej coś z tym zrobić, do wyrok sądu, de facto powoduje, że sprawa wraca na UW. Mamy się spotkać w tej sprawie na początku września. Ok.
No i jeśli o takie samorządowe sprawy chodzi, to powiem, że nowy telefon dostałam niedawno. Muszę oddać służbowy stary, ale okazuje się, że około 100 najważniejszych dla mnie kontaktów zapisano na telefonie a nie na karcie SIM i nie chce mi się chrzanić z przenoszeniem, kopiowaniem, więc nie wiem czy ten nowy telefon sobie zostawię, czy wrócę do starego. Ma słabą baterię i w ogóle jest nienajlepszy, ale co mi tam. Zobaczymy. I tak mam jeszcze dwa inne, więc łorewa.

Nie wiem czy mówiłam już, że nienawidzę lata. Ale tak naprawdę i ewidentnie. Nienawidzę. Jest dla mnie za gorąco na to, by cokolwiek robić. I to mnie strasznie denerwuje. A dodatkowo niskopodłogowe tramwaje z działającą klimatyzacją jeżdżą za rzadko. To też mnie denerwuje. Cały czas mam nadzieję, że trzydziestostopniowe upały nie będą zdarzać się za często a po 8 sierpnia się generalnie już chłodniej zrobi, bo nie wytrzymam tego inaczej. W czwartek pobyt w redakcji skróciłam sobie, bo stwierdziłam, że 1) nie mam co robić, 2) jest za gorąco. Za to uczę się wydawać polecenia osobom, które dotychczas w redakcji były „na równi” ze mną w hierarchii. Od 1 sierpnia będę formalnie mogła to robić, a teraz już powoli pewne rzeczy zaczynam zlecać, bo wymaga tego presja czasu – czekanie do 1 sierpnia nie miałoby sensu. Dziwne to czasami.
Wieczorem udało mi się dokończyć 8 stron tygodniowego minimum na pracę zleconą. I to bez większych problemów. Jest okej.

Z wyjazdem do Łodzi to było tak, że cały czas był odkładany. Niby znajomi chcą jechać (zwracam uwagą na niedookreślenie, które kryje się w słowie „znajomi”), ale zawsze coś. A to impreza w Utopii, a to Hed Kandi, a to coś-tam… Ostatecznie udało się i w ten piątek się wybraliśmy. Choć wybraliśmy brzmi jakby nas tam ze 20 osób pojechało. Co to, to nie. Okazuje się, że – jak zawsze – kończy się na deklaracjach. Ja jestem uparta i jak mówię, że coś zrobię, to robię to. A nie lubię takiego gadania jedźmy tu, jedźmy tam, jedźmy jeszcze gdzie indziej. Nie ma problemu, ja mogę jeździć, ale wkurza mnie, że potem najwięksi orędownicy wyjazdów w ostatniej chwili się wycofują. Jak – dla przykładu – Adam. I nie interesują mnie przyczyny, powody, uzasadnienia. Naprawdę mam to gdzieś. Jak się czegoś chce – choćby to był głupi wyjazd na imprezę do Łodzi – to się to osiąga, bierze, realizuje. Bez względu na wszystko. Zawsze są sposoby na to, by sobie poradzić z przeciwnościami.
Ja dotarłam do Łodzi rano. Chciałam załatwić kilka spraw. Najpierw umówiłam się z Sebastianem. Generalnie lubię się z nim widywać, to naprawdę wartościowa osoba i mimo że jest hetero, toleruję go. Chciałam z nim pogadać o zleceniu na stronę www. Moja wydawca zgodziła się na to, żeby ona była taka fajna, profesjonalna i w ogóle a nie brzydka, prosta i prymitywna, pod warunkiem, że nie będzie drogo. Załatwiłem więc Sebastiana, który na poniedziałek ma projekt graficzny przygotować a miesiąc później pierwszą wersję samego serwisu. Namawia mnie na silnik WordPressa, który znam, ale którego do końca nie widzę w tej roli. To on jednak jest specjalistą i jemu wierzę. Zobaczymy, co wymyśli. Porozmawialiśmy, poopowiadał mi o swoim nowym biznesie samochodowym (szok w sumie, bo on architekturę studiował swego czasu…) i generalnie o życiu. Lubię go chyba za to, że – gdy się poznaliśmy mieliśmy po 16-17 lat – przypomina mi te czasy radosne. Niewiele się od tamtej pory fizycznie zmienił, a i mentalnie cały czas zostaje gdzieś tam w przeszłości. To u niego lubię chyba. Że przy nim czuję, że rzeczywiście się nie starzejemy za wiele. Rozmowa nasza nie była za długa, bo nie ma o czym pieprzyć bez sensu a poza tym ja miałam napięty grafik.
Poszłam do Bereniki. W ogóle jak jestem w Łodzi, to strasznie dużo chodzę. Nie lubię jeździć komunikacją łódzką, bo 1) nie obczajam autobusowych tras, które są moim zdaniem źle opisane, 2) musiałabym jeździć tramwajami, które – jak w Szczecinie – mają wąski rozstaw kół i jeżdżą niefajnie przez to. No a poza tym, nie spieszyłam się aż tak bardzo, mogłam delektować się tym miastem i testować sobie Google Locals, które mnie prowadziło. Dotarłam do Bebe dość gładko. Ona teraz pracuje w księgarni, która mieści się przy Muzeum Sztuki. Ładne miejsce, zaraz obok kawiarnia, dużo szkła, jakiś dziwnych form geometrycznych. Widać, że to fajnie jest pomyślane, podoba mi się. Ruch zerowy. W czasie całej mojej wizyty była dosłownie jedna para coś oglądać. A w kawiarni – nikt. Nie narzekam, nikt nam nie przeszkadzał przynajmniej. Z Bebe się już jakiś czas nie widziałam, więc pogadać było o czym. Choć prawda jest też taka, że te rozmowy nasze są zupełnie inne niż dawniej. Bardziej już chyba powierzchowne. Nie, nie skarżę się :) Stwierdzam tylko fakt, że nasza relacja z czasem się musiała zmienić. Wyszliśmy sobie po obiad do bardzo pobliskiego baru jakby mlecznego „Pełna Micha”. Supermiejsce! Naprawdę fajne. Już nie mówię, że dość tanio, ale i smacznie, i wygodnie, i szybko, i kulturalnie. No i z klimatem godnym barów mlecznych. Wzięliśmy coś na wynos i zjedliśmy w kawiarni obok księgarni. Sympatyczne spotkanie. Bebe poznałam dokładnie w tym samym momencie, co Sebastiana. I choć ona bardziej od niego się od tamtej pory zmieniła, to nie straciła cech, które u niej cenię. To ważne.
Potem czekał mnie naprawdę długi spacer. Ale zamierzony znów. Do Gosi poszłam. Ona tydzień temu z Rewala wróciła, poopowiadała trochę, pokazała gazety, zapowiedziała, że jeszcze na trzeci turnus jedzie. Pewno wpadnę do niej wtedy, bo będę niedaleko – w domu rodzinnym. Miło było ją znów spotkać. Okej, czasem już pewne żarty opowiadamy sobie po raz setny, ale to właśnie dlatego są fajne, że są wciąż aktualne. Żeby było zaś śmieszniej, w drodze do niej widziałam prezesa wydawnictwa, które mnie już bardzo nie lubi. Rozmawiał przez telefon, ale chyba mnie zauważył i poznał. Miał jednak wymówkę, żeby udawać, że jest inaczej. Zresztą to było nasze pierwsze „widzenie” od czasu, gdy tak nieładnie mnie potraktowano. Nie wiedziałabym nawet czy podać mu rękę, o czym gadać – czy udawać, że nic się nie stało i jak gdyby nigdy nic zapytać „O, jak tam?” czy co. Może i lepiej, że tak wyszło. Gośka, jak zawsze, poopowiadała o swojej córce, którą – tak samo jak Gosię, Sebastiana i Bebe – poznałam w tym samym momencie. To jedna klika dla mnie, jedno wspomnienie, jedna szufladka. Marta ma 17te urodziny w sierpniu. Zaprosiła. Oczywiście, że pojadę :) Ja bardzo lubię siedemnastki. I osiemnastki też, ale to już wymusiłam zaproszenie dawno temu. Pobawię się znów w miłym mi towarzystwie dzieciaków ;) Potem Marta wróciła ze swoim pedalskim kolegą i mi go przedstawiła. Dużo słyszałam o nim wcześniej.

Pasyw miał do Łodzi dotrzeć o 22, ale… spóźnił się na pociąg. Nie będę tego komentować. Więc na szczęście mógł pojechać kolejnym, godzinę później. Zadzwonił tylko poinformować, bo… komórka mu się wyładowywała i zaraz miała umrzeć śmiercią tragiczną. Dobrze, że plany nasze były bardzo elastyczne i nie krzyżowało to niczego, ale z drugiej strony – zabić to mało. Spotkaliśmy się na dworcu o 23. Paweł Tomeczka był gdzieś w pobliskim pubie. Znaleźliśmy go, zabraliśmy i ruszyliśmy dalej. Po drodze zatrzymaliśmy się w miejscu publicznym, w którym ludzie spożywają alkohol (tak, w Łodzi są takie) i gdzie policja rzadko wpada. Setka ludzi tam siedziała, jak nic. Sama młodzież. No i tam chłopcy sobie dwa piwa wypili, ja jakiegoś red bulla czy coś i ruszyliśmy dalej. Do Rezydencji. Bo ponoć jest tak słabo, że w piątki nie otwierają już. Sprawdziliśmy i – to prawda. W piątki jest nieczynne. Skandal, dno, źle. Niedobrze to świadczy o tym miejscu. Chyba rzeczywiście przestało już być place-to-be. Szkoda. Płakać jednak nie zamierzaliśmy i poszliśmy dalej, do Kokoo. Jakoś spokojnie się na zewnątrz wydawało, bo nie było tłumów walących drzwiami i oknami, jak zazwyczaj jest. Zła wróżba okazała się prawdziwa, ludzi było niewiele. Ja generalnie nie przepada za muzyką w Kokoo, ale już brak ludzi totalnie mnie zabił. Wyszliśmy po chwili.
I, było nie było, skierowaliśmy się do łódzkiej pedałowni naczelnej. Po drodze coś-tam zjedliśmy i w takim stanie wkroczyliśmy do Narraganset. Okej, ludzi nie było za wiele, przyznaję. Ale nie ma co się dziwić, klub jest ogromny i zapełnienie go byłoby nie-lada-wyzwaniem. Więc nie narzekamy. Muzycznie: bez zmian. Przyspieszone piosenki z Eski. Spoko, da się znieść. To ma nawet swój urok taki dresiarski. Bo musicie pamiętać, że łódzkie pedały to bardzo często ciotodresy. Ale takie ładnie, nie jak te nasze stołeczne. Jeden był na tyle ładny, że nawet z Pasywem za niego wypiliśmy. A potem się okazało, że to kolega Pawła i że muszą pogadać na osobności w miejscu, gdzie nikt nie będzie przeszkadzał. Nie muszę chyba mówić gdzie? A zresztą Pasyw i Tomek wcześniej też poszli zwiedzić dark room. I jakkolwiek to nie brzmi dwuznacznie, to nie powinno. Naprawdę, po prostu poszli zwiedzić, bo Pasyw tutaj nie był jeszcze w ciemni. Gwiazdą wieczoru jednak w klubie był kto inny. Megaprzegięty, megachudy, megapasywny chłopiec. Ładny nawet, choć chłopcy narzekali, że nie. Ale ja lubię takich, wiadomo. Wyginał się, przeginał, szalał. I to mi uświadomiło, że ja chyba tracę kondycję. Postanawiam to zmienić. Raczej nie teraz, nie latem, bo jest za gorąco, ale na jesieni – na pewno. Obiecuję sobie.
Mieliśmy siedzieć do 3 w Narra a potem do Kokoo znów spróbować się wybrać. Ale okazało się, że o 3 chłopcy byli zajęci wciąż. Więc ruszyliśmy dopiero jakoś po 4. Kokoo już zamknięte, bo nawet OIOMówki wiedzieliśmy jakieś, co daje do myślenia i świadczy o tym, że i łódzka wersja Lu była już zamknięta. Poszliśmy pod Vero Modę na Piotrowskiej. Tam zaprzyjaźniony ogródek jest jakiejś restauracji, gdzie mieliśmy przyzwolenie na siedzenie mimo, że on zamknięty. Ja jednak usypiałam, więc wolnym krokiem na dworzec poszliśmy. Pasyw kupił bilet, wpierdoliliśmy się do pociągu i spać poszliśmy. Paweł został w Łodzi, bo niby ma jakieś tam sprawy do załatwienia przez kilka dni. Niech sobie załatwia, my poszliśmy spać.

Wypowiedz się! Skomentuj!