Zgodnie z planem, w czwartek wpadli do mnie Adam i Przemek. Z Przemkiem jechałam z centrum i gadaliśmy. Piszę o tym, bo ten stwierdził, że to dziwne, że tutaj do mnie wszyscy się uśmiechają, są mili i wszystko fajnie a potem, za moimi plecami mnie obgadują. Że to straszne. Czyli coś w stylu „o Jezu, jaki to sztuczny, plastikowy świat”. No cóż… Nic mnie nie zaskoczyło w tym, co powiedział. Wbrew pozorom, naprawdę wiem, co moi znajomi mówią o mnie, gdy nie słyszę. To jednak nie o to chodzi. Bardziej rozbawiła mnie cała sytuacja, bo uśmiechający się do mnie Przemek, ubolewający nad moralną kondycją ludzi dokoła mnie, sam powiedział jakiemuś swojemu znajomemu, że moje ego jest większe od pozostałych osób w Utopii. Jasne, ma prawo tak myśleć. Jasne, ma prawo tak mówić komu chce. A ten znajomy powiedział to, gdy w klubie go zignorowałam słowami, że nie rozmawiam z nieznajomymi. „No tak, mówił, że masz ego większe niż pozostali tutaj” i podał nazwisko.
Może i nie było rzeczywiście najlepszym pomysłem zapraszanie ich obu. Choć jeszcze nie tak dawno mieli na siebie lekkie parcie (że nie wspomnę serii kilkudziesięciu fotek ich całujących się na środku utopijnego parkietu a potem na sofach), to jednak ostatnio mają jakąś ciotodramę. Chyba sami nie wiedzą do końca dlaczego. Ale pozytywne nastawienie z mojej strony było spore. Rzeczywiście, na początku było drętwo. Przemek usypiał – zmęczony i zmożony piwem, które wypił. My z Adamem od razu przystąpiliśmy do wódki. Nie ma co się czaić, prawda? Było dość wcześnie, jak na spijanie się (koło 21 może?) a potem szybko zaczęło się robić coraz później. Jak zawsze, zależało mi na tym, żeby w pokoju obok chłopców nie budzić. Nie do końca się to udało, jak mi wyznał następnego dnia Piotr. Szaleliśmy jakoś do 2:30. Muzyka, skakanie, krzyki, śmiech, rozmowy… Niby tylko 3 osoby ale jednak dużo decybeli. Oczywiście, robiłam fotki. I oczywiście nie obyło się bez skandalicznych zachowań. Cały czas chciałam przekonać Przemka, żeby się mnie nie bał. Ale to nie takie proste.
Najtrudniejsza okazała się decyzja kto ma gdzie spać. Oczywiście, na moim półtoraosobowym łóżku zmieszczą się trzy osoby – pod warunkiem, że będą spać jedna na drugiej. Takie rozwiązanie nie wchodziło w grę. Ze względu na negatywną emocję między chłopcami, nie chciałam ich też kłaść obok siebie. Więc wiadomo było, że ja będę na łóżku z kimś a jedna osoba na moim słynnym podłogowym legowisku. Z powodu obaw, jakie wyczuwałam ze strony Przemka wobec mnie, położyłam go samego. A my z Adamem razem. O innych powodach – za chwilkę.

Poranek okazał się trudny. Nie dlatego, że wstać nie mogliśmy czy coś. Wręcz przeciwnie. Obudziłam się zgodnie z planem, ogarnęłam się, umyłam, zrobiłam obiad… I zobaczyłam w lusterku, że w tym stanie nie mogę iść do redakcji. Napisałam SMSa do wydawcy, że na 9 nie dotrę. I na 10 też nie. Ostatecznie jakoś o 11 się zjawiłam. Ale trudne było co innego – cisza w mieszkaniu. Zły humor Adama. Niepewność Przemka. Taka atmosfera, która zdradzała, że miniona noc nas wcale do siebie nie zbliżyła.
W redakcji dzień minął szybko i dość leniwie. Jasne, było co robić, ale… nie za bardzo była ochota z mojej strony. Owszem, ostatecznie coś mi się udało ogarnąć – a nawet fajnie, bo sporo spraw zamknęłam, ale te najważniejsze i największe zostawiłam sobie na później. Nie dało się jednak nie zauważyć, że ze mną coś nie tak. Nawet wydawca, gdy się zjawiła, stwierdziła, że nie wyglądam dzisiaj najlepiej. Trochę skandal, że mi to wprost powiedziała :) Ale wybaczyłam jej. Poza tym – to mój ostatni piątek w redakcji na dłuższy czas. Bo w czerwcu i w lipcu oficjalnie w piątki mam wolne i dyżuruję tylko poniedziałek-czwartek. Sprytnie, nie?
Potem wróciłam do domku i jeszcze się zdrzemnęłam chwilę. Nie dlatego, że jeszcze miałem jakiś problem ze sobą, czy coś, tylko raczej z myślą o nadchodzących dniach i nocach. I słusznie. Bifior tym razem u mnie. Choć może słowo bifor jest nieco na wyrost, bo nas bardzo mało było. Ale raz, że pogoda nie dopisuje a dwa, że i niewiele osób zapraszam. Kasuję ze swojego życia tych, którzy są już w nim utrudnieniem a nie ostoją czy przygodą, jak bywało dawniej. Wpadła do mnie Whitey Houston, piosenkarka drugiej kategorii z Grzesiem, Adam i Gacek. Tego ostatniego miało nie być, bo coś tam miał robić na mieście jakieś zlecenie, ale ostatecznie okazało się, że ma to coś za tydzień. Wypili u mnie sporo, przyznaję. Na tyle, że po drodze do autobusu nocnego (znów ich na to namówiłam skutecznie!) Gacek tańczył przy słupku drogowym, próbowali włączyć głośno muzykę w autobusie a potem Grześ stwierdził, że wyrzuci butelkę po wodzie mineralnej na podłogę pojazdu. Na szczęście jakoś się ogarnęliśmy, nikt nam nie wpierdolił, nikt nas z autobusu nie wyprosił i było okej.

W Utopii grał Energy. A więc było wiadomo, że po „Wake me up (before you go-go)” będzie „I’m so excited” a potem „Oops… I did it again”. Poza tym jednak grał ładnie i bardzo znośnie. Nowym pomysłem Królowej byli dwaj monumentalni chłopcy stojący prawie nago na barze bez ruchu. No, prawie bez – ruszali głowami powoli obracając je na boki i patrząc na całą salę. Fajnie to wyglądało – naprawdę jak żywe posągi. A dupki mieli… do pozazdroszczenia. I tutaj najlepszy widok mieli barmani właśnie ;)
Jedną z pierwszych rzeczy jakie zrobiłam było uregulowanie rachunku sprzed tygodnia. Fakt, że to może nie za wiele, ale tak źle się czułam z tym, że nawet sobie sprawy nie zdajecie. Bartek skasował, pocieszał, że nic się nie stało. Nie, nie, to nie tak. Stało się, owszem. Mój bank mnie zawiódł i oszukał! Mieli wcześniej skończyć swoje jakieś-tam zamieszanie i się nie wyrobił. Nie podoba mi się to. A potem już było szaleństwo. Tańce, hulanki, swawola… Jurek przyszedł z Marcinem. Słodko na maksa. Ładni chłopcy powinni trzymać się razem, więc dobrze im wróżę. Generalnie było miło, ludzie rozruszani, taniec, śmiech. Nawet z Maciusiem chwilkę potańczyłam. On zawsze się wymiguje i do pracy chce biec, ale czasem uda mi się go na chwilkę zatrzymać i ogarnąć z nim kilka bitów ;)
Jakaś część znajomych w Łodzi w tym dniu bawiła, bo coś tam Blu Queen organizował. Śmialiśmy się, że mają za to minusa u Królowej. Ale potem doszliśmy do wniosku, że spaleni są tylko ci, co byli w piątek w Blu a w sobotę się w Utopii nie stawili ;)
Chcę też nadmienić, że moi znajomi niesłowni są. Nieliczni z nich obiecali, że nie będą się już Białym Panem spotykać, ale okazuje się, że nie dają rady. Dają za to dupy. Bardziej w przenośni niż dosłownie, ale dosłownie też. Nie podoba mi się to, prawdę mówiąc. Bo, jak wiadomo, tych od Białego Pana też odsuwam od siebie.

Z tym usuwaniem mam naprawdę jakąś mocną emocję. W minionym miesiącu w sumie ponad 100 osób usunęłam z grona znajomych. Kilkanaście z listy kontaktów GG i coraz więcej z życia usuwam także.

Do domu wróciłam koło 6:30. Piotra nie było, bo spał u siostry a Mihał… właśnie się do pracy szykował. Śmieszne to, że tak znów na kilka zmian nasz dom pracuje. Podoba mi się to.

W sobotę blog miał urodziny. Więc powinnam była coś zrobić, prawda? Udało mi się posprzątać mieszkanie trochę – umyć podłogę (co lubię), odkurzyć, takie tam. Poza tym ogarniałam sprawy związane z pisaniem spraw różnych. Przyznaję, że w planach miałam więcej niż mi się udało zrobić. Jakoś jeszcze nie mam siły i ochoty, żeby się zmobilizować. Potrzebuję chwilę zwolnić teraz. Wiem, że to może nie najlepszy moment… Ale to tylko chwilka. Korki mi odpadają już (zostały jedne w tygodniu), zajęć już nie mam (jutro ostatnie), w redakcji jestem mniej czasu (tylko 18 godzin tygodniowo)… Muszę chwilkę zwolnić i zaraz się wezmę znów za siebie, obiecuję!
Bo mam do napisania jedną dużą pracę i dostałam właśnie zlecenie na drugą wielką (100 stron), więc MUSZĘ się ogarnąć. Tym bardziej, że kasy mi trzeba ;)
Z okazji urodzin bloga wpadł do mnie Adam ;) Nie, no żartuję – wpadł tak w drodze na b4. Dziwnie było, muszę przyznać. Ale to dobrze, bo to właśnie zaczynał się koniec. O tym zaraz.

Wpadliśmy do Gacka. Piotr, Tadeusz, Whitney Houston, piosenkarka drugiej kategorii i dziewczyny. Się niektórym gęba nie zamykała ;) Ale to już inna sprawa. Muszę przyznać, że mi skład b4owy nie do końca odpowiadał i dlatego będę musiała zastanowić się nad dalszym przychodzeniem na takowe w tym wydaniu. No co? Jestem szczera.
I wciąż nie rozumiem czemu muzyka nie mogła głośniej grać?
Dotarliśmy pieszo do Utopii. Co prawda Burges wpadł, fotek narobił (ja nie chciałam, więc nie mam) i chciał potem podwieźć, ale Adamowi lepiej spacer robił, dlatego szliśmy. I słusznie. W Utopii – szał. Ludzi się trochę zeszło już, a jak się zaczęło muzyczne ogarnianie, to było cudnie. Grali Dudekk i Tofu, więc nic do zarzucenia. Krisowi się nie podobało, ale to wiadomo :) Jak mi się podoba, to jemu nie może, bo my z innej bajki muzycznej jesteśmy. I dobrze, różnorodność musi być! Impreza uświadomiła mi coraz mocniej, że zrobiłem błąd. Nie a propos niej, tylko a propos swojego życia. O tym – zaraz. Szał parkietowy skończył się raniutko, jak zawsze. Zgarnęłam się i pojechałam do domu. Adam pojechał do mnie. I to była noc, która uświadomiła mi wszystko.

W niedzielę niewiele zrobiłam, bo mi się znów i nadal nie chciało. Ale obiecuję sobie i wam, że się wezmę za siebie. Naprawdę! Wstałam dość wcześnie, wyprawiłam Adama i powoli szykowałam się na popołudniowe wyjście do… kościoła :) Tak, tak, do kościoła. Ale nie na mszę, ma się rozumieć. Na koncert. W bazylice św. Krzyża grali i śpiewali oratorium „Stworzenie świata” Haydna. Namówiłam Burgesa, żeby ze mną poszedł. A odprowadził go Tadeusz – który kierował swe kroki do świątyni zupełnie innej, nazywanej sauną ;) W kościele dzikie tłumy. Ludzi bardzo dużo, ponoć jak zwykle. Następnym razem mam obiecane, że Burges załatwi nam miejsce na chórze albo jakieś inne honorowe. Więc jedyne co nam zostało, to wystać chwilkę. Koncert – zjawiskowy. Mam na myśli przede wszystkim austriacki chór chłopięcy. Boże, jacy piękni chłopcy. Wyobraźcie sobie 40 ślicznych młodzieńców w wieku 6-18. Cudo. Śpiewali także pięknie. Generalnie cała pierwsza część oratorium (bo tylko tę wystaliśmy) zrobiła dobre wrażenie. Bardzo dobre. Dlatego na kolejne koncerty, zgodnie z planem, chcę iść w przyszłym tygodniu.
Gdy wychodziliśmy, zajebałam spod kościoła wielki znak „Stop aborcji”, który tam leżał. Jest super, powieszę go w pokoju. A po drodze zaszłam jeszcze do Gacka pogadać chwilkę o duperelach, dupach, dupczeniu i dupie Maryni.

Poniedziałek zaczął się od tego, że zaczęłam pisać bloga ;) Niestety, rano nie zawsze jest odpowiednia ilość czasu – musiałam jedzenie zrobić i przygotować się na cały dzień. Poszłam zatem na zajęcia, na których pan dał mi wpis. Potem do redakcji, ale na chwilkę, bo miałam spotkanie na Wilanowie w sprawie warsztatów. Bardzo udane i owocne. Czekam na ostateczne potwierdzenie ustaleń, ale póki co – zapowiada się, że będzie dobrze :) Nie wiemy wciąż ile będą kosztować warsztaty. Pewno coś koło 1,3 tys. od osoby. Dużo to? Za 2 tygodnie w Warszawie pełne wrażeń, działania, nauki i przygody? :)
Potem znów w redakcji chwilkę i mogłam lecieć na korki. Te ostatnie, co mi zostały. Zresztą też już końcówka sama, to się czuje. Z górki już.

No a teraz clou programu.
Sprawa jest trudna do wyjaśnienia. Adam potwierdzi, że chciałem o tym nie pisać w ogóle. Ale chyba tak nie umiem – za bardzo szanuję sama siebie, czytelników i instytucję bloga. Termin jest dobry, bo dzisiaj mijają dokładnie 4 lata od momentu, gdy rzucił mnie Paweł – mój ostatni chłopak. Mało kto pamięta, że postanowienie o wejściu w celibat podjęłam przed momentem, gdy on zjawił się w moim życiu. To był luty 2005 (prehistoria, nie?). 7 marca poznałam Pawła a miesiąc później podjęliśmy decyzję o tym, żeby być razem. W ten sposób po raz pierwszy złamałam postanowienie celibatowe. Szybko, prawda? Paweł rozstał się ze mną dokładnie 1 czerwca. Więc w dniu rocznicy tego ważnego dla mnie wydarzenia muszę napisać, że zaliczyłam wpadkę.
Nie było trudno zauważyć, że moja zażyłość z Adamem nie jest zwyczajna. Nawet Whitney Houston pytała mnie o to wczoraj w nocy na GG. To fakt, nie była zwyczajna. Doszło do złamania moich postanowień celibatowych. Adam spędził u mnie kilka nocy – to wszyscy wiedzą z fotobloga. Jednakże podczas tychże nocy nie spał ze mną w taki sam sposób jak wcześniejsi/późniejsi znajomi. 
Okej, żeby nieścisłości nie było – ani razu nie byłam nago przy Adamie. Nie było spermy, penetracji czy innych tego typu rzeczy. Teraz jęk zawodu u tych, którzy spodziewali się NAPRAWDĘ WIELKICH WYDARZEŃ. Nie, nie, aż tak to nie. Po pierwsze – miałam duże opory przed tym. A po drugie – Adam jest młodym ślicznym homoseksualistą i szuka sobie faceta a nie starej transetki. I całe szczęście. Ale też nie powiem, że nic się nie wydarzyło.
Tak więc stało się, przyznaję się. Skończyło się też – co docierało do mnie w sobotę na imprezie i trafiło ostatecznie, gdy spaliśmy u mnie po niej. A w ciągu dnia powiedziałam (czy raczej już napisałam) o tym Adamowi. Nie, nie żałuję, bo było miło. Ale utwierdzam się tylko w tym, że decyzja celibatowa była słuszna.
Jakieś pytania?

Wypowiedz się! Skomentuj!