Gdy piszę te słowa, za oknami trwa burza. Deszcz, błyskawice, te sprawy. Gdy zaś zaczynam opowieść w tej blotce było jeszcze gorzej. Nie padało co prawda w środę rano, ale było tak zimno, że prawie śniegu się można było spodziewać. Dla przypomnienia, w środę był 17 czerwca. Tak, czerwca.
Gdy zmarznięta dotarłam do redakcji, nie posiedziałam w niej za długo. Raz, że jakieś problemy z pocztą znów były, a dwa – że zaraz posiedzenie Senatu UW. I muszę przyznać, że to był jedyny plus tego chłodu. Mogłam założyć koszulę i czarny sweterek i miałam pewność, że nie będzie mi niekomfortowo w tym. Było w sam raz. Posiedzenie Senatu ważne. Raz, że zapowiadało się bardzo długo – i tak było. Wszystko trwało dobre 5,5 godziny. Dość skandalicznie, zważywszy na to, że czasem się wyrabiamy w 2 godziny. Skandaliczne było też to, że tego dnia przyjmowaliśmy sprawozdanie Rektory UW z działalności za rok 2008 i nikt nie miał pytań. Jest taki zwyczaj, że w tym momencie prowadzenie przejmuje senator-senior a wszyscy zainteresowani mogą zadawać pytania. Nikt nie zadał. Więc poproszono kolegium rektorskie – zgodnie z tradycją – o wyjście z sali. Nadal nikt nie miał pytań. Ani głosów za. Ani głosów przeciw. Ani w ogóle jakichkolwiek głosów. Teraz się już nie dziwię, że nikt nie czyta sprawozdań Zarządu Samorządu Studentów (mimo, że mają stron kilka-kilkanaście a nie są grubą książką, jak w przypadku sprawozdania Rektory). Ryba psuje się od głowy. Skoro dziekani nie są zainteresowani sprawozdaniem z rocznej działalności swoich przełożonych, to nic dziwnego. Wkurzające to. Okej, ja też nie przeczytałam – przyznaję. Brak czasu sprawił, że odłożyłam sobie tę przyjemność na później. Przyjemność naprawdę, bo to jest bardzo ciekawa lektura. Ale ja ani nie jestem najważniejszy spośród obecnych na sali, ani nawet jakoś szczególnie zaangażowany – moja roczna kadencja kończy się przecież w listopadzie a ci ludzie będą jeszcze ponad 3 lata tu siedzieć. Eh, szkoda. Mam wrażenie, że Rektora mogła zapisać całe sprawozdanie literką aaaaaaaaaa i nikt by nie zauważył.
Kontrowersyjne było też zatrudnienie dr hab. Szamałka na stanowisku profesora. To sprawy z przeszłości i zazwyczaj się w takie rzeczy nie angażuję, ale tym razem temat był wybitnie studencki i dlatego przeczytałam wszystko, co na ten temat było mi wiadome. Okazuje się, że jest prawdopodobieństwo, że ów dr hab. Szamałek mógł inicjować ataki na Latający Uniwersytet w czasie PRLu. Dlatego już dwukrotnie Senat UW odmawiał mu w przeszłości nadania stanowiska profesora. Tym razem, mimo sprzeciwu niektórych studentów, udało się.
Plusem tego posiedzenia było to, że 1) ogłoszono, że we wrześniu nie będzie posiedzenia, 2) w trakcie przerwy zaserwowano nam atrakcje. Były lody dla każdego i był pokaz zespołu pieśni i tańca Warszawianka specjalnie dla nas. Bardzo ładnie i bardzo to… no takie wyniosłe. Patetyczne trochę.

W trakcie posiedzenia musiałam wyjść na egzamin. Wstęp do PR czy coś takiego. Okej, nie byłam na tym ani razu, ale to nie jest jakaś wyjątkowa sytuacja jak na moje studia dziennikarskie. Tym razem to jednak egzaminator się nie pojawił. Fakt, że robił jakiś termin zerowy, ale… co z tego? Mam prawo do egzaminu w sesji? No mam. I będę je egzekwowała. Blisko 30 osób czekało. Zaczęło się dzwonienie – ktoś miał nr do niego, ale nie odbierał. Miał za to pocztę głosową „My name is Bond. James Bond”. Więc do sekretariatu dzwonią. Ktoś rzuca żartem, że może wejdziemy do sali, wymyślimy sami pytania, napiszemy odpowiedzi i oddamy mu do sprawdzenia. W sekretariacie mówią, że… chyba tak musimy zrobić. Umieram. Tak, tak, naprawdę.
Zaczyna się szukanie sali. Sprawą zainteresował się zastępca dyrektora ds. studenckich. Że nie ma mowy, żeby to tak wyglądało. To oczywiste dla mnie od początku. No więc teraz on dzwoni i słyszy Bonda. Generalnie odchodzimy z kwitkiem i się dowiemy „jutro lub pojutrze” co dalej. Następnego dnia dostaniemy wiadomość, że mamy się zjawić na dyżurze pana doktora w poniedziałek o 19. I że w zasadzie on „nie ma o czym rozmawiać” z nami (!) i że w sumie egzaminu miało już nie być, tylko on zapomniał powiedzieć, żeby ze strony zdjęli informację. Skandal, tak czy owak.

Wróciłam na Senat UW, który wciąż trwał. A gdy się skończył, mogłam szczęśliwie wpaść na chwilkę do redakcji i spróbować cokolwiek ogarnąć. Potem odpoczęłam w domu chwilkę i zaraz ruszyłam do kina na „Ojcze nas. Krew z krwi”. Film nieamerykański, co powoduje, że nie wiadomo czego się spodziewać. Było nieźle, muszę przyznać. Udało mi się wyciągnąć na to Adasia, Pasywa i Whitney Houston, piosenkarkę drugiej kategorii. Zaproszeń miałam więcej, ale na ostatnią chwilę i niewiele się udało już ludzi wyciągnąć z ich biegu codziennego. Tym bardziej, że niektórzy wciąż jakieś sesje przeżywają czy jakieś tam. Ale ci co poszli, nie żałują. Film się chyba podobał. I jest zaskakujący.

To jednak nie koniec dnia. Wróciłam do domu na chwilkę, by potem się w Utopii zjawić. Wracają chyba środowe imprezy. I dobrze, skoro weekend zaczyna się we wtorek. Szkoda, że nie ma wtorkowych imprez w Discrete/Barbie, które zaczęły tradycję bardzo długiego weekendowania. Ale to inna historia.
W Utopii trwała od jakiejś 19 impreza charytatywna czy coś-tam. Ludzi nawet sporo, gdy zjawiliśmy się koło 23. Nikt za bardzo nie wiedział, o której przyjść należy, więc tak strzelaliśmy z tą godziną. Reklama poszła dość późno, więc generalnie tłumów potem nie było. A szkoda, bo poskakać zawsze można i zawsze miło. Powygłupialiśmy się więc, pobawiliśmy trochę… No, takie tam. Ale było miło i dobrze, że się wybrałam.

Adam spał u mnie. Ale to się robi coraz dziwniejsze. Muszę o tym napisać. Ktoś mnie ostatnio spytał o co chodzi w mojej relacji z nim. Nie wiem o co. O nic w sumie. Ot, znajomość. Fakt, że inna niż większość dotychczasowych. I nie chodzi tylko o jej mocny początek, ale też o pewną ambiwalencję, jaka – mam wrażenie – jest w nią wpisana. Z jednej strony miło się nam spędza razem czas. Lubię Adama, bo ma ogień w dupie, bo jest ładnym chłopcem i ma ochotę na szaleństwo. On mnie też lubi, wiem to. Ale też z drugiej strony obawiamy się jakoś za bardzo okazać to, że się lubimy bo 1) wiadomo, jestem celibatariuszką (bez głupich komentarzy – każdemu może się zdarzyć mała wpadka), 2) co ludzie powiedzą, 3) obawiamy się zbytniego zaangażowania w tę znajomość, by nie okazało się, że druga osoba się mniej zaangażowała i będzie nam głupio. Oczywiście, to tylko moje wrażenie. Bo z Adamem nie za bardzo umiem o tym rozmawiać. Raz nawet chciałam – w piątek, czy tam w sobotę – ale skończyło się jak zwykle na sformułowaniach typu „ja nic nie chcę”, „nie wiem” i tym podobnych. Co nie ułatwia sprawy.
Jasne, niedookreślenie tego czym i jaka jest ta znajomość nie jest w zasadzie czymś złym. Bo niby czemu miałaby być dookreślona? Ale kończy się na tym, że jednego dnia ja SMSuję do niego a on odpisuje „nie wiem”, „nic nie chcę” a drugiego role się odwracają i to on coś pisze, a ja – ni to wkurzona, ni to zdenerwowana – odpisuję „nie wiem”, „nic nie chcę”. Takie pierdy.

Poszłam w czwartek rano na dyżur i okazało się, że niepotrzebnie. Bo już miałam sprawę tę załatwioną, ale zapomniałam o tym… Mogłam pospać pół godziny dłużej, trudno. Takie jest właśnie moje zaangażowanie w te studia – że nawet nie wiem ile z moich niezbędnych (chyba 8) wpisów już mam a które nie. Co nie zmienia faktu, że wciąż mam plan po raz pierwszy oddać indeks w czerwcu. Traktuję to jako mój performance, że nawet ja nie mam z tym problemu, to każdy może to zrobić.
Potem pojechałam na Ursynów do szkoły reklamy. Długa, ale ciekawa i owocna rozmowa. Warto było jechać, prawdę mówiąc. Nie tylko dlatego, że to ciekawsze niż codzienne siedzenie przed komputerem w redakcji (które zasadniczo bardzo lubię), ale też dlatego, że rzeczywiście dużo z tego spotkania wynikło. No a jak wróciłam do redakcji, to niewiele już mi z całego dyżuru zostało i zaraz mogłam iść do domu. Miło. Wróciłam, po raz kolejny, przed 15! Niech żyją wakacje!

W piątek, zasadniczo, mam wolne z założenia od wszystkiego. Więc wpadłam do Burda Media popracować nad tym, co się nazywa „nowym tajnym pomysłem”. Zjawiłam się, zrobiłam trochę zamieszania, dużo dobrego wrażenia i zaraz mogłam się zmyć. Rozmowa się ciut przeciągnęła, bo redaktor K jest bardzo zajęta, biega, lata, dzwoni (czy raczej: zleca dzwonienie), ale udało się. Prawdę mówiąc – naprawdę nie widzę tego, co ona chce zaproponować, co chce zrobić. Zresztą póki co, ona sama przyznaje, że nie widzi tego jeszcze, ale chce popracować i pomyśleć, bo może jednak coś się uda. Z racji tego, że jej się kilka rzeczy już w polskim rynku magazynów udało zrobić, to poświęciłam trochę czasu, żeby w razie czego móc się włączyć w to wszystko. Ale bez przesady.
Potem pojechałam na spotkanie z Adamem, który chciał, żebym mu towarzyszyła w poszukiwaniach. Najpierw wahał się czy w Wola Parku czy w Akradii. Ostatecznie padło na to drugie. Więc ja sobie przy okazji buty kupiłam. Jakieś trampki. A on ostatecznie nie znalazł i stwierdził, że jednak lepiej było do Wola Parku się wybrać. Dziwne było to wyjście. Nie dlatego, że się szukanie nie powiodło.

Rozeszliśmy się do domów. A potem wieczorem się znów zb4owaliśmy u mnie. Adam wpadł chwilę wcześniej i obejrzeliśmy Baśka Blog. Potem dotarli jeszcze Pasyw, któremu odbyt wypada, Whitney Houston, piosenkarka drugiej kategorii i Łukaszek. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy, pośmialiśmy się z Gaba (sra, szcza)… No takie tam. Część coś wypiła, żeby się rozruszać. Gacek umierał w domu, więc zapowiadała się udana impreza.
Poszliśmy do Capitolu, bo Hed Kandi. Boże, jak oni pięknie grali. Lady V na saksofonie dawała radę. Tłumy szalały. Naprawdę tłumy i naprawdę szalały. Nic dziwnego, naprawdę. Świetna muzyka, dobra atmosfera. Problem jest taki, że się kręcą ludzie strasznie. No i że niewielu znajomych :) Ale to miła odmiana. Oczywiście, nie to, że nikogo znajomego nie było. Był na przykład Natkiej. Który potem z nami szedł i śmiał się z Gaba. No, próbował się nie śmiać, ale to zabawne, gdy mówimy o tym jak zasrał kibel Gacka. Cały – w sensie, że zlew, wannę i wszystko inne. Opowiadał też o Patryczku. Że już nie spotyka się z Białym Panem i że lekko przytył i że śpiewa i że mieli ciotodramę. Takie tam. A jeszcze zanim wyszliśmy, jakiś chłopiec mi w Capitolu język pokazywał a potem powiedział, że to dlatego, że wie, że go nie lubię… No cóż, szkoda że nie wiem kto to, bo niebrzydki był i młody, więc miło byłoby poznać nawet. Potem Adaś zgubił numerek. I była drama. Bo trzeba czekać do końca imprezy. I 50 zł. I generalnie tragedia. No, ale ogarnęłam to i zaraz nam miły Sebastian manager znalazł kurtkę i torbę i wyjść mogliśmy. Ale Adam już humoru nie odzyskał i poszedł do domu.

A my do domu też. W sensie, że do Utopii. Szaleństwo, bo nowy pomysł – Shower Boys. Czyli nadzy chłopcy pod prysznicem specjalnie przygotowanym na tę noc w środku klubu. Zajebisty pomysł! Chłopcy ładni, bo już znamy ich z tańca na barze a teraz jeszcze się pod prysznicem bawili. Szkoda, że pojedynczo a nie we 2, ale do tego chyba trzebaby pedałów a nie heteryków, bo oni się nie odważą. Ale wyglądali bardzo dobrze w tej kabinie. Jestem na tak! Na duże tak, bo to naprawdę krejzi. Poszalałam na parkiecie też z Łukaszkiem, z Jureczkiem, z Pasywem… Było naprawdę sympatycznie. Jakoś taki dobry piątek się zrobił, a w sumie chyba nic nie zapowiadało, prawdę mówiąc. Tym bardziej się zdziwiłam, gdy Łukasz przed 6 powiedział, że chce ciąg dalszy i jakiś after. A ponieważ ja jestem za afterowaniem prawie zawsze, to mówię: jazda. I pojechaliśmy po 6:30 do mnie. Po drodze kupiliśmy pół litra i Colę.

Obudziliśmy Michała niechcący jakoś po 7, ale on i tak miał zaraz wstawać. Zaczęliśmy pić. Szybko się megakrejzi zrobiło. A jak już widzieliśmy, że się kończy, to jeszcze po 2 piwa i Breezera poszliśmy do nocnego (czy nocny o 11 w dzień to jeszcze nocny?). Pani ucieszona, że nas znów widzi.
Łukaszka łatwo namówiłam na zdjęcie koszulki. Potem były tańce, skakance. Pozwoliłam się nawet pocałować, bo kiedyś obiecałam Łukaszowi, że jak złamię swój celibat, to z nim. Najebaliśmy się dość mocno, przyznaję. Raz, że po nocy. Dwa, że zmęczeni ogólnie. Trzy, że tempo niezłe. Cztery, że nie przyszliśmy do domu trzeźwi. Potem zaczęło się totalne szaleństwo – Michała w domu już nie było, Piotr nie wrócił z nocy spędzonej u siostry… Łukaszek zaczął na środku mojego pokoju się piwem oblewać, więc go do wanny przetransportowałam. Potem się wykąpał – tak, na moich oczach. Jakoś po 12:00 poszliśmy spać. Choć prawdę mówiąc, nie jestem pewna, która była godzina… Jakie to ma zresztą znaczenie?
Wstaliśmy po 18. Szał, nie? Zdjęcia na fotoblogu się podobają.

Łukasz wyszedł a ja… zaczęłam się szykować na imprezę. Adam miał wpaść do mnie przed b4em u Gacka. I tak się stało. To był ten moment, kiedy chciałam z nim rozmawiać, ale jakoś się nie dało. Nie wiem czemu. Tak wyszło. Więc poszliśmy do Gacka.
Okazało się, że przybyli punktualnie do niego Whitney Houston, piosenkarka drugiej kategorii, Tadeusz i Tomeczek z Pawełkiem zastali ciemność i Gacka śpiącego… Słusznie potem gospodarz zauważył, że jego obecność nie jest konieczna do tego, żeby bifor się u niego odbywał. Ale to jakieś takie niegrzeczne chyba, co? W mieszkaniu ponoć jakieś ubrania były porozrzucane, amagiedon generalny. Zanim jednak ja z Adamem dotarłam, już w miarę ogarnęli to. Nawet Piotr się zaczął ogarniać i zaraz się ruszyliśmy dalej.
W Utopii miał grać David Puentez. I grał, rzeczywiście. Impreza się udała, choć muszę przyznać, że mnie zaskoczył. Bo grał ładnie, owszem. Inaczej niż zwykle się w U słyszy, owszem. Ciekawie, owszem. Po niemiecku (cokolwiek miałoby to znaczyć, to chyba jednak każdy wyobraża to sobie podobnie), owszem. Grał więc dobrze, ostro, bardzo mocno, bardzo prawie-techno momentami. Tak właśnie po niemiecku. Mieszał dużo, dodawał, bawił się. Najśmieszniejsze było jak filmował klub, gdy rozpoczął granie :) Znak czasu, jak nic.
Adam dość szybko wyszedł. Nie pytałam nawet dlaczego, bo znając życie, odpowie, że taką miał emocję i już. Szybko też Gacek ze swoim Dredem się zmyli. Ja z Whitney też dość szybko wyszliśmy. Już lada moment miał zacząć grać Nobis (na co czekałam, nie ukrywam), ale jednak nie wytrzymaliśmy. Po prostu już za dużo było Davida. Grał ostro, ale nie w moją stronę. A że impreza nie jest od tego, żeby się męczyć, to poszliśmy. Jeszcze tylko coś z piosenkarką drugiej kategorii w podziemiach zjedliśmy i jazda do domów.

Niedziela upłynęła mi na pisaniu konspektu dysertacji. Wyszedł mi zdecydowanie lepiej – co nie było osiągnięciem, jeśli przyjrzeć się pierwszej wersji… Niemniej, zmieniłam trochę w samej koncepcji pracy. Zrezygnowałam z bardzo kontrowersyjnego pomysłu, bo tak doradziła promotor. Wygładziłam to. Choć, jak się okazało potem we wtorek – wciąż nie do końca. No i nie mówię już o tym, że rozmowa z promotor spowodowała tylko, że już kompletnie nic nie wiem, niczego nie jestem pewna i uważam, że wszystko jest nie tak i trzebaby od nowa całość przemyśleć. Ale to dobrze, stwierdziła. Bo właśnie przed rozpoczęciem pracy nad pracą nie ma sensu znanie odpowiedzi. Trzeba ich dopiero szukać. Jasne, zgadzam się. Szkoda tylko, że będę mieć teraz megaproblem, żeby moje wątpliwości skonceptualizować i w słowa ubrać odpowiednie. Od dzisiaj mam na to dokładnie tydzień – wtedy bowiem mija termin składania papierów. Czas goni, kurwa mać.

Wieczorem – od słowa do słowa – zgadałam się z Whitney, że wpadnę do niej na film. I tak się stało. Obejrzeliśmy „August” i „Pojutrze”. Pierwszy – słaby, drugi – śmieszny. Wiec wieczór miły ogólnie. Zjedliśmy pizze, pośmialiśmy się, pogadaliśmy… Wciąż będę namawiać Whitney na to, żeby w tym roku zrobiła ze mną jakiś projekt edukacyjny. To może być naprawdę fan.
Problem był z powrotem. Ponieważ piosenkarka drugiej kategorii nie ogarnęła, że autobus, który był ostatnim jadącym do mnie, nie jedzie do mnie, tylko gdzieś do zajezdni zjeżdża. Mogłam więc posiedzieć dłużej, ale i trudniej było mi wrócić. No nic, łorewa. Dałam radę, ma się rozumieć.

W poniedziałek do redakcji, zgodnie z planem, dotarłam na 12, choć już wcześniej mnie telefonami męczyli, bo ktoś tam z klientów jest głupi i nie ogarnia i musiałam pomóc. No, ale to akurat było proste. Potem większość dnia spędziłam na przygotowywaniu reklam-informacji na fora dla licealistów. Bo okazuje się, że na razie zainteresowanie tymi naszymi warsztatami jakieś-tam jest, ale zdecydowanie za małe. Czasu jest niewiele i chcemy to do 30 czerwca zamknąć a na razie zapowiada się, że mogą być z tym problemy jakieś. Szkoda byłoby, gdyby to nie wypaliło i na razie nikt nie mówi o tym głośno… Sporo czasu i zaangażowania w to poszło już. No i sam pomysł jest naprawdę dobry, udany i ciekawy. Korzystajcie, licealiści, póki możecie…
Obiadek zjadłam sobie w Wayne’s Coffee w Złotych Kutasach – przy okazji spojrzałam po raz drugi w życiu na jakieś notatki ludzi z tych zajęć ze Wstępu do PR czy coś tam.

Potem poszłam na dyżur do tego pana, co na egzamin nie przyszedł. Po tym, jak przez 40 minut dawał jakieś wpisy, zrobił nam egzamin. Prosty raczej. Że zdam, to jestem pewna. Ale jednak wkurwiłam się i tak na to, że tak nas olał. Muszę jakąś ankietę dorwać i wypełnić ;)
Przy okazji tylko – namawiam studentów UW do wypełniania ankiety ogólnouniwersyteckiej (to już druga edycja!), bo są naprawdę fajne rzeczy do rozgryzienia. Ja już zrobiłam :)
Wieczorem zaliczyłam jeszcze Carrefour. Nie bez problemów, bo 1) późno, 2) zapalił się autobus, do którego wsiadłam. Ale ja daję zawsze radę! :) No i okazało się, że prawie-prawie spłaciłam kartę kredytową! Gdybym zaś wykorzystała środki, które mam dostępne na koncie w ramach kredytu odnawialnego, to w ogóle bym ją spłaciła! Mówiłam, że wyjdę na prostą :) Jeszcze trochę, ja wiem, ale dam radę.

Dziś od 9 w redakcji. Znów pieprzenie się z promocją plus ogarnianie innych spraw związanych z patronatami, duperelami. No i ten dyżur z rozmową z promotor… Mam za jakieś 2 dni wysłać jej jeszcze coś zmienione, poprawione. Najpierw ona mi poleci jakieś coś, żebym miała natchnienie.
Zaliczyłam dzisiaj też BUW i jedno spotkanie w sprawie pracy zleconej.
A teraz czas naprawdę rozpocząć weekend! I trzymajcie za mnie jutro od 10 kciuki, bo mam tę sprawę w Wojewódzkim Sądzie Administracyjnym. Muszę wygrać!

Wypowiedz się! Skomentuj!