O 22:00 zaczęli się schodzić goście. Jurek załatwił bramkę ładną, która stała przed drzwiami i udawała selekcję. Muszę przyznać, że mnie pozytywnie goście zaskoczyli, jeśli chodzi o stroje. O ile czasem się opierają, nie chcą, grymaszą -o tyle tym razem było lepiej. Nie ze wszystkimi, ma się rozumieć… Ale też postanowiłam, że kończę z zapraszaniem osób, które nie potrafią się bawić we Floor-Sitting Party. Trudno, łorewa, znajdą się inni. Jest kilka prostych zasad, kilka moich próśb i jeśli komuś sprawia problem z ich wypełnianiem – trudno. Nie moja strata.
Generalnie, moje poglądy się radykalizują. Ale o tym potem.
Bawiliśmy się fajnie. Było niewiele osób w sumie, ale to dobrze. Pierwsze po takiej długiej przerwie F-SP musiało być spokojne. I takie było. Spokojne, w sensie, że nie megatłoczne. Ale nie spokojne, jeśli chodzi o to, co się działo. Jak zawsze jakieś szaleństwa się wydarzyły, jakieś poszły szkła czy coś… Cały czas coś się działo. Muszę przyznać, że Whitney Houston, piosenkarka drugiej kategorii, zaskoczyła wszystkich, przebierając się za Króla, którego królestwo nie jest z tego świata. To było mocne. Szkoda tylko, że potem przeżywała nie-wiadomo-jak, że fotki z eventu są w internecie. No bez przesady…
Fajnie, że Burges był i fotki nam porobił. On chyba też zadowolony. Tym bardziej, że potem zaszalał sobie z kimś ;) Ale to już inna historia. Ważne, że wszystko się udało, ciasto zjedzone i chyba smakowało (mało cukru dałam specjalnie). Więc tak jak miło być, tak było. No i mój welcome drink Sweet Johny smakował też („Ojejku, jaki mocny”). Chyba to jest dobra myśl z takimi drinkami. Mimo że postawić 20 drinków z Johnny’em nie jest łatwo ;)
No i piękna nuta od Perełki. Piękna, piękna! Nic na to nie poradzę, że moim zdaniem on ma talent naprawdę.

Impreza była specyficzna, bo wszyscy wiedzieli o after party. Fakt, że mieli przysłać po mnie taxi z Capitolu, ale że się ostatecznie nie zgadałam z managerką, to sami zamówiliśmy. A jak już miałam z domu wychodzić, to dzwonią i pytają na jaki adres ma być. Za późno.
Generalnie, ta Capitolowa impreza wyszła nie do końca tak, jak miała wyjść. Po pierwsze, osobiście myślałam, że będzie jednak więcej ludzi. Tym bardziej, że mam w pamięci Hed Kandi, gdy ludzi było w chuja i ciut ciut. No, ale spoko, to można przeżyć. Gorzej, że jak dla mnie było za mało krejzi.
Były drag queen i zauważyłem, że nie chcę się z nimi trzymać. Nie to, żebym nie lubiła drag queen. Lubię, a Lolę nawet uwielbiam (ona akurat była jako facet). Ale nie chcę, żeby ludzie myśleli, że ja jestem drag. Dlatego lubię chodzić bez peruki. Wolę nawet niż w niej, ale czasem muszę… No i dlatego unikałam. Jedna nawet była na tyle miła, że podeszła i się przywitała. Też ludzie, którzy w gaylife.pl wygrali podchodzili i się witali. A jeden pan podszedł i powiedział, że przeprasza za stypendium JP2… Nie wiem o co chodziło, ale fakt, że był już dość pijany. Taka ta impreza zaskakująca dość.
Fakt, chłopcy-hości wyglądali fajnie. I cieszę się, że ja mogłam ich dobrać według własnego uznania. Bo choć doceniam umięśnionych dwudziesto-kilkulatków, to jednak wolę młodszych wychudzonych. Więc to było fajne. Ale jakoś tak mało szaleństwa było w tym wszystkim. Fakt, że i ja po tym całym zamieszaniu z organizacją tego nie byłam jakoś tam napalona na to. Było okej. Fajnie muzycznie, miło, sympatycznie… Ale o 2:00 trzeba było się zbierać. Bo nie ma co. Więc się ogarnęły wszystkie cioty i pojechaliśmy tam, gdzie nasze miejsce.

Do Utopii bez problemu dotarliśmy jakimiś taksówkami czy coś. Już w Capitolu Przemek miał emocję na Łukasza, a Łukasz na niego. No i jeszcze Adam miał na Przemka też. A on na niego ciut mniej. I potem w U się okazało, że Przemek z Łukaszem wychodzą zaraz. Koło 3 zniknęli. Ja zresztą też. Tak, tak, nie pomyliliście się. Koło 3.
Bo znowu mnie jakiś skurwiel przypalił i mi dziurę w rajstopach zrobił. Mały jakiś karaczan, bo dziura była nisko dość. Jebany – to się jakaś wkurwiająca tradycja robi. I gdyby jeszcze ta dziurka była wyżej, czy coś, gdyby się ją jakoś zakryć udało. Ale nic z tego… A chwilę potem mi oczko poszło. W pizdu, przez całą długość, mniej więcej na piszczeli. Gdyby to się stało o 6, albo o 5… albo może nawet o 4:30, to spoko, bawiłabym się dalej. Ale nie o 2:20… Posiedziałam, powkurwiałam się i zamówiłam taxi. Dużo ciotodramacików się działo jeszcze o tej porze (o dziwo!), więc trzeba było się zbierać i uciekać. Adam pojechał ze mną. Najpierw, żebym go wysadziła pod dworcem a on pojedzie nocnym… No to mówię, że bez sensu i żeby jechał do mnie. Spaliśmy potem razem znów.

Przez to wszystko sobota się dość późno zaczęła od… sprzątania po F-SP. Piotr zaskoczył mnie przybyciem 2 godziny wcześniej, niż anonsował przy wyjściu z domu, więc generalnie było w rozsypce mieszkanie, gdy się zjawił. Ogarnęłam ich pokój błyskawicznie (acz niepełnie i niedokładnie) a potem jeszcze chwilkę drzemałam. Coś tam ogarniałam na studia, coś tam dla redakcji… Takie duperelki, po to tylko, żeby odłożyć na sam koniec dnia mycie podłogi.
Co, wbrew pozorom, jest moją ulubioną czynnością domową. Bo od razu widać efekty i są one efektowne.
Potem wpadł Adam. I zaraz się zebraliśmy do Centrum, żeby iść na urodziny ZOO. Majki zaprosił (jak i dziesiątki innych osób), co było bardzo miłe z jego strony (mimo tego, że dziesiątki innych osób też). Adam pierwszy raz był w ZOO. Ja nie. Rok temu, tak mi się wydaje, urodziny były lepsze. Jakoś więcej ludzi było, więcej pozytywnej wibracji. A tutaj było jakoś tak za spokojnie. Jasne, były momenty odjazdowe, ale za mało jakoś. Co nie zmienia faktu, że muzycznie bardzo ładnie i bardzo miło. I oby tak więcej. Ale ponieważ nudnych momentów było już za dużo, postanowiłam wyjść. I poszliśmy na spacer z Adamem. Ponieważ ciepło nie było, ale za mało czasu, żeby gdziekolwiek konkretnie się wybrać… to zaliczyliśmy McD. A tam, jak zawsze o tej porze nocy, rozpierdówa na maksa. Skąd się ci dziwni ludzie biorą?! Ważne, że byli też tacy dwaj chłopcy… Oj, zwłaszcza jednego z nich to bym nakarmiła czym tylko by chciał. 
No a koło 2 dotarliśmy do U. Noc zapowiadała się dobrze. Ale że aż tak dobrze będzie, to ja nie mogłam przewidzieć. Jednak Licky i Nobis to dobry duet imprezowy, oj tak. Zagrali takie rzeczy, że nie można było stać spokojnie. I nie stałam. Ogień był na parkiecie, szał, dużo ludzi, porywająca wibracja… Bardzo, bardzo fajnie. Jeszcze się Łukaszek młody zjawił z jakąś koleżanką, co chciał z nią wejść… Ale ona na 14 lat wyglądała. Na pijane 14 lat. Sam więc wszedł na chwilkę, poprzytulał się, pokręcił… Dobrze wyglądał, to fakt. I dość grzeczny był, przyznaję. Mało znajomych było, ale to mi nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie – czasem dobrze się bawić bez nich. Udało mi się załatwić pracę dla Adama. Jurkowi starałam się pomóc z jednym dobrym Marcinem. Łukaszka namawiam na ubranie sukienki. A na koniec musiałam z Whitney Houston, piosenkarką drugiej kategorii, ratować Radka. Biedny nie ogarnął tego i odprowadzaliśmy go na metro. A nie było łatwo :) Daliśmy jednak radę!

Już nie pamiętam co w niedzielę robiłam. Pisałam na pewno prace zaliczeniowe jakieś – w tym jedną dla Centrum Myśli Jana Pawła II. A poza tym? Chyba niewiele, prawdę mówiąc. Opierdalanie się jednak jest w niedzielę wskazane, prawda?
Zresztą, jakie opierdalanie! To się tak mówi „nic nie robię”… Ale wyszukiwałam teksty o inceście w czasopismach naukowych w onlinie, zamówiłam coś z BUWu, zrobiłam fotki z F-SP, ogarnęłam te prace zaliczeniowe dwie (jedna na 10 stron!) i generalnie ciężko pracowałam, kurwa mać! O!

W poniedziałek dzielnie na zajęcia. Czytałam w tramwaju jakieś skrypty czy coś tam, co studenci sobie wysyłali. Duperele w sumie, ale trzeba ;) Okazało się, że się dobrze mi poszło, bo dostałam z kolokwium 5-. Nieźle, nie? Tym bardziej, że ludzie, których uważałam za wykutych dostawali 3… Jestem zajebista, bez dwóch zdań.
Potem w redakcji. Ale generalnie myślami byłam daleko, bo prace nad Regulaminem Studiów trwają i znalazłam się w gronie osób, które przeglądają ostatnie poprawki i proponują co jest jeszcze do naprawienia. Więc musiałam z tym wszystkim się zapoznać wieczorem. Po korkach, ma się rozumieć. Które przebiegły nawet fajnie, ale w związku z końcem roku szkolnego, który się zbliża, dowiedziałam się, że kończymy z zajęciami dwa razy w tygodniu na rzecz raz na tydzień. Szkoda, ale to normalne o tej porze roku.

Wtorek zaczyna weekend. Więc pierwsze co, miałam ochotę się najebać, przyznaję. Ale też przyznaję, że nie za bardzo było kiedy. Niby ten wtorek idealny, bo początek weekendu, ale z drugiej strony… nie za bardzo, bo środa megaintensywna i ważna. Więc może w środę? Generalnie na tak, ale… w czwartek rano o 8 egzamin. Piątek i sobota odpadają od razu – wiadomo. W niedzielę też nie, bo to nie weekend już. Tylko czwartek został. I tak się plan narodził, żeby w czwartek się najebać. Michał nie za bardzo, bo „może jednego drinka”. Więc nie. Szukanie chętnych via GG to zawsze dobra opcja.
Póki co jednak, wtorek. Zajęcia rano – oddałam pracę i się mega wynudziłam, ale to przedostatni raz na tych zajęciach (tak się pocieszałam!) Potem poszłam na specjalizację i mówię prowadzącej, że za tydzień mnie nie będzie, bo coś-tam, coś-tam. Dała mi wpis i mówi: „To pan już sobie idzie. No bo po co będzie pan siedział?”. Nie trzeba mi było powtarzać tego dwa razy, spierdoliłam. Do redakcji oczywiście, a nie do domu. Niemniej, to zawsze miło. BUW zaliczyłam po drodze, książki wypożyczyłam. Okazuje się, wyobraźcie sobie, że kazirodztwo nie jest wcale popularnym tematem badań naukowych. W całym BUWie są 4 książki na ten temat. Mam wszystkie. Dziwne to w sumie, ale… może i dlatego propozycja mojego doktoratu będzie ciekawsza i lepiej przyjęta?
Do redakcji przyszłam wcześniej, więc i zapowiedziałam, że wcześniej wyjdę, a co mi tam. I tak się stało. Potem jeszcze Carrefour zaliczyłam i spokojnie do domu dotarłam o bardzo ludzkiej porze. Zajmowałam się kolejną jakąś-tam pracą zaliczeniową czy coś tam, gdy napisał do mnie Łukaszek Śliczny. Że ma dobry humor. No i fajnie, prawda? A potem napisał „Napij się ze mną”. Pytam go kiedy i czego. „Wódki, piwa. Teraz”. Powiedziałam, żeby wpadł do mnie. Miał 13 minut do ostatniego autobusu łączącego nasze okolice. Zdążył. I przyjechał.
Co prawda miałam pić w czwartek, ale skoro jest początek weekendu i skoro Łukaszek chce, to jazda. Kupiliśmy wino musujące i Redd’sa. Taki standard na szybkie sponiewieranie się. Było już po 23, a ja ustaliłam, że wstaję o 7, więc miałam mocne ogarnięcie, że idziemy spać na pewno przed 3. Udało się bez problemu. Spać poszliśmy koło 1:30. Wcześniej piliśmy, rozmawialiśmy, bawiliśmy się. Ot, krejzi najt. Chłopcy zza ściany dość spokojnie przyjęli to, że mam nagłego gościa. To dobrze w sumie. A Łukaszek, jak ma w zwyczaju, realizował swoje narcystyczne zapędy i pozwalał się fotografować bez koszulki. Nie powiem, żeby to dla mnie niemiłe było :)
Potem był ten moment, gdy spanie nadchodzi. Oczywiście, że nie miałam zamiaru spać z nim, ale on powiedział, że jest zawiedziony i że mam spać z nim. No to okej, dla mnie nie ma problemu. I muszę przyznać, że choć sama sytuacja spania z jednym z najpiękniejszych chłopców, jakich znam, leżącym półnago obok mnie była megaprzyjemna, to jednak… Łukasz się rzuca w nocy :)

Wstałam rano bez problemu. Łukaszka też z łóżka ściągnęłam. I na 9:30 byłam w redakcji. Później niż zwykle, ale ja się tak rzadko ostatnio spóźniam, że bez przesady. Nie ma co się stresować bez potrzeby. Dzień mi miło mijał, sympatycznie. Nie działo się nic zaskakującego, cały czas na głowie mam te warsztaty nieszczęsne. Zamieszania coraz mniej, zainteresowanie coraz większe… Jest dobrze :) No i projekt jest już tak przyklepany całkiem, całkiem. To znaczy, że musiałoby się stać sama-nie-wiem-co, żeby się nie odbył. Miło, nie? Od 17 do 30 lipca zajmuję się młodymi ludźmi, którzy chcą być dziennikarzami w przyszłości i chcą zobaczyć jak to jest na żywo u nas.
Miałam iść w ciągu dnia na jakieś-tam wręczenie nagród do tp, ale pogoda była tak marna, że zrezygnowałam. Poszłam za to na Radę Wydziału. Nudy straszne, bo habilitacja najpierw. Jednak rzecz mnie wkurzyła. Gardocki odpowiedział na pytania komisji i pytania z sali – potem wyszedł a zadający pytania komentowali odpowiedzi. Raczej na nie. Że za mało, że zboczył z tematu, że źle. A na koniec każdy mówił „odpowiedź mnie satysfakcjonuje” lub coś podobnego. No kurwa mać, po co my przepuszczamy słabych naukowców? Po co im dajemy habilitację? Wkurwia mnie to, naprawdę! Oczywiście ja nie mogę zabrać głosu w tej sprawie, ale swoje wkurwienie mogę wyrazić tutaj. Dobrze, że jeden z profesorów wyraził się w ramach komentarzy w podobny sposób. Nie mogłam zostać do końca, ale jak znam życie – habilitacja przeszła. No i skoro już tak na Radę Wydziału narzekam, to powiem tylko, że w protokole był błąd. Źle napisano nazwisko… Rektor UW. Bez komentarza.

Musiałam wyjść wcześniej, bo do Centrum Myśli JP2 gnałam. Po certyfikat. Okej, poszłam tylko po to, żeby zobaczyć minę osoby wręczającej (dyrektor centrum) jak będzie mi ściskał dłoń :) Oj wiem, wiem, że oni mnie tam nie lubią. I dlatego też chciałam to przeżyć. Najgorsze, że nikt nie powiedział, że będzie jakiś film wyświetlany godzinny i biedny Adaś, z którym byłam umówiona, musiał na mnie czekać na Nowym Świecie. Film, jako taki, „Generation John Paul II”. Wiem, zaskakujące. Ale film niezły jak na taką propagandową produkcję, przyznaję. Ktoś tam usnął (jeden z prowadzących zajęcia w ramach Logos Zaangażowany…) a że ja przy oknie, to próbowałam złapać zasięg i do Adasia napisać, żeby się nie stresował :) Na szczęście się nie stresował ;)
Mieliśmy iść na konferencję ciekawą o systemie bolońskim, ale ponieważ zaczęła się o 18:30 a ja wyszłam o 19:30, to było już bez sensu i poszliśmy do mnie. Bo Adam ma już wakacje i się nudził. Więc mówię: wpadaj.
Obejrzeliśmy wieczorem film „Lars and the real girl”. Potem zaczęliśmy jeszcze jeden oglądać, ale się zacinał i nic z tego nie wyszło. Posłuchaliśmy muzyki, coś tam na YouTube pooglądaliśmy i spać poszliśmy. Grzecznie, bez problemu.

Dzisiaj rano miałam wstać na egzamin zerowy z jakiegoś przedmiotu, co nie wiem nawet jak się nazywa… Ludzie mi wysłali nawet nad ranem jakieś skrypty… Wstałem więc o 6:30, wykąpałem się, zrobiłem jedzenie na cały dzień i już miałem ruszać… gdy stwierdziłam, że to bez sensu. Że idę spać dalej. Jest czwartek, mam na 10 do redakcji – jedyny dzień, kiedy nie muszę się na 9 spieszyć. Poza tym, nie widziałam nawet jeszcze tych materiałów, co z nich ma być egzamin a dodatkowo nie wiem czy mnie wpuści na salę prowadząca, bo tam jakaś lista ponoć była, na której mnie nie ma. Więc nie ma co ryzykować, że nie dosyć, że wstanę tak chujowo wcześnie, to jeszcze na darmo. Nie, nie, nie.
Poszłam spać.
Na 10:05 byłam w redakcji. I spoko. Ogarniałam cały dzień duperele – udało mi się załatwić internetową telewizję fajną do Warsztatów tych wakacyjnych. No i fotobloga ogarnęłam za 2 dni ostatnie (a było co wstawiać! Pasyw mówi, że fotkę Łukaszka już ma na tapecie w telefonie), więc generalnie udany dzień. Teraz jeszcze dosłownie 10 minut temu skończyłam posiedzenie Prezydium Parlamentu Studentów UW, bo w środę jest posiedzenie. Czyli, generalnie, jest okej dzień. A teraz zaraz jadę do domu, wpadają Przemek i Adaś i mamy się najebać. Taki plan.

Wstępnie potwierdziłem swój udział w zamkniętej konferencji 2 czerwca z okazji wizyty Jose Casanovy – to może być fajna rzecz, bo to naprawdę dobry socjolog religii. Do tego czasu siedzę i pierdolę się z incestem. Też miło :)
Co do zaś radykalizacji moich poglądów… To chodzi o to, że coraz konsekwentniej mam zamiar usuwać część ludzi ze swojego życia. Starych, nudnych, męczących mnie… Nie o to chodzi w znajomości, żeby ktokolwiek się w niej męczył, prawda? Więc ja nie zamierzam. Zamierzam się bawić.
Pierwszym elementem było to śmieszne usuwanie z grona. I spoko. A teraz się zacznie życiowa czysta.

Wypowiedz się! Skomentuj!