Chciałem się w sobotę wyspać, ale nie ma tak łatwo. Lekko skacowana poszłam na zajęcia z maturzystą. Przyznać muszę, że jak na mój stan i generalnie zmęczenie, to poszło naprawdę dobrze. Bite dwie godziny ostrej i wytężonej pracy. Więc jestem zadowolona. Tym bardziej, że to zawsze kasa w gotówce – a to się przydaje, ot choćby dlatego, że do bankomatu latać nie trzeba.

Potem w domu generalnie było ogarnianie spraw, bo okazało się, że jestem w ciemnej dupie, jeśli idzie o pisanie tekstów do gazety… Dlatego musiałam to nadgonić i to zajęło i trochę czasu, i energii zjadło sporo. Niemniej, trzeba było się na wieczór szykować jakiś i dlatego się z Piotrem umówiłam na pl. Zawiszy – jechaliśmy do Tadeusza. Okazało się bowiem, że pozazdrościł wszystkim organizacji domówek i też chciał takową przygotować. To bardzo miłe, prawda?
Swoją drogą, to mi się zawsze kojarzy z jakimś-tam plemieniem, którego nazwy teraz już nie pamiętam, a które zajmowało się wyznaczaniem statusu na podstawie niszczenia swojej własności. Przybywali goście, a gospodarz rozwalał co tylko mógł ze swojego majątku, żeby pokazać, jak bardzo o to nie dba i jak bardzo może sobie na to pozwolić. Goście oczywiście stali i mówili „ojej, jak słabo”. I ten niszczył dalej.
Co prawda u Tadeusza do zniszczeń nie doszło, ale i tak było widać, że się postarał. Mnie zaskoczył truskawkami i gorącą czekoladą do nich. To naprawdę fajny pomysł i wart naśladowania. Zresztą nie tylko mnie tym zaskoczył, ale generalnie chyba wzbudził w ten sposób uznanie. Że nie wspomnę o innych pysznościach, które przygotował. Przekąski, zagryzki, przegryzki i różne inne tego typu rzeczy. Mnóstwo, mnóstwo. Impreza naprawdę udana, choć gospodarz cały czas się stresował, że coś nie wyjście, że się nie spodoba, że coś nie wypali. A atmosfera okazała się korzystna, sąsiedzi spokojni a goście zadowoleni. Oczywiście, był kącik im. Amy Winehouse. Ponieważ Amy musiała wyjechać na weekend gdzieś na wieś (plotka mówi, że kontrolowała tranzyt – o czym już pisałam), więc ku pamięci postawiono fotkę jej.

Domówka domówką, ale clou programu miała być, jak zawsze, wizyta w Utopii. Wpadliśmy o odpowiedniej porze. Impreza już trwała, grał Tenessee, co nie koniecznie mnie cieszy, ale przyznać muszę, że źle nie było. Dał radę. Generalnie ja i tak czekałam na Moondeckową, bo to ona dla mnie tej nocy miała rządzić. I przyznać trzeba, że dała mocno radę. Walnęła naprawdę mocno i mieszała.
Ja miałam emocję na robienie zdjęć i pstrykałam znajomych jak głupia. A i dobrze. Jak ładni są, to trzeba. Niektórzy zresztą potem na tym korzystają, bo na moim fotoblogu ich inni wypatrują i mnie o nich dopytują, poznają, ruchają i sympatyzują. Czyli źle nie jest, prawda?
Gorzej jak ktoś ma za dużą napinkę i się zaczyna denerwować, bo coś tam zobaczy czy przeczyta. Czym tu się przejmować? Przecież to tylko pamiętniki starego transa ;) A jak ktoś jest napięty i nadęty jak balon, to nie pozostaje mi nic innego, jak ukłuć szpilką i spuścić trochę powietrza. Najwięcej zaś się go wypuszcza podczas gadania i krzyczenia. Niech więc krzyczą. I ci, o których piszę, wiedzą, że to o nich ;) Pozdrawiamy, Patryku.
A wracając do imprezy, był szał. Znajomi poszaleli w WC i przy barze. Ja się ograniczyłam i po tych drinkach wcześniejszych piłam tylko red bulla. I to mi dało energię do zabawy i tańca. Na tyle mocnego kopa dostałam, że taniec bez przerwy wykończył mnie na maksa! Nogi mnie tak bolały jak wracałam, że nie da się tego wyrazić. Tak ma być!

W niedzielę nareszcie się wyspałam. Boże, jak ja długo spałam… Po przebudzeniu, gdy zaczęłam się ogarniać, okazało się, że nie zostało mi wiele czasu do przybycia Pauliny. Generalnie pomysł był taki, że ona wpadnie, pogada ze mną o pracy doktorskiej i po jakiś 2 godzinach pójdzie. W sensie, że wpadnie na takie jakby konsultacje. A potem ja z Mihałem się najebiemy, wpierdolimy dzikie ilości pizzy i pójdziemy spać. Pizza była mi potrzebna, bo od jakiegoś czasu za mną chodziła i nie chciała odejść. A na diecie w takich sytuacjach trzeba raz na jakiś czas zjeść bardzo dużo tego, co jest zakazane, żeby ochota przeszła. No i plan był dobry, ale… Mihał postanowił, że idzie do swojego Mateusza. Żartem spytałam go czy będą razem jeszcze przez jakieś 2 tygodnie, bo będę musiała w tym czasie iść do fryzjera. Śmieszne to jest dlatego, że Mateusz z nim zerwał tej nocy.
Ja zaś Paulinę ugościłem inaczej. Pogadaliśmy, to fakt, o mojej pracy. Nie ukrywam, że z jednej strony miałem nadzieję, że więcej się uda nam skonsultować – w sensie, że więcej będzie dla mnie jasnych wskazówek i rad. Ale z drugiej strony – było naprawdę miło. Kupiłem wódeczkę, kupiłem pizze i poszaleliśmy z Pauliną. Potem ją tylko na nocny odprowadziłam i było fajnie.

Taki wieczór źle służył tylko jednej rzeczy. Nie, nie chodzi o poranne wstawanie – ja chyba nie mam z tym ogólnie problemów. Chodzi o to, że w poniedziałki na zajęcia od jakiegoś czasu nie chodziłam, a tym razem musiałam. No bo idzie koniec roku i jednak wypada się czasem pokazać, prawda? Pan co prawda nic nie mówił, że mnie nie było tyle czasu, ale ma to zanotowane na pewno, bo jest dość skrupulatny w tych kwestiach. No cóż… To i tak nic w porównaniu z tym, co działo się we wtorek. Tam na zajęciach byłam w tym semestrze raz. Słownie: raz. Więc obawiałam się, że będą problemy. A tak całkiem szczerze, to się nie obawiałam, bo gdybym się obawiała, to chodziłabym na nie :P Pan z zajęć pierwszych wtorkowych zdążył mnie już nawet wykreślić… Ale poszłam na rozmowę i mu ściemniłam. Że z powodu kryzysu, w wydawnictwie, w którym pracuję, było ciężko i musiałam dużo rzeczy poświęcić na rzecz życia zawodowego. Na co pan zapytał „żeby się utrzymać?” „No tak, tak.” „To wszystko wyjaśnia. Rozumiem pana.” No i zasadniczo wszystko jest okej. Będę miała zaliczone, pod warunkiem, że teraz będę już chodzić. Będę, obiecałam sobie. Co do zaś ostatnich w tygodniu zajęć – drugich we wtorek – pani zauważyła moją nieobecność, ale nie prowadzi regularnej listy, więc nie nic nie powie. Poza tym, te zajęcia to specjalizacja, która jest w jej wydawnictwie – nudne jak nic. Dodatkowo, trwają aż 3 godziny, więc megadługo. Ale oczywiście dałam radę i obiecałam sobie, że będę chodzić. Plusem zajęć jest to, że są na temat magazynów kolorowych, więc można (a nawet trzeba!) bez skrępowania oglądać gazety, czytać je. Można komentować, rozmawiać… Szkoda tylko, że muszę tak swój czas w ciągu dnia marnować. Ale niech będzie, skoro mam mieć za to legitymację studencką.

W poniedziałek rozgrzewałam się powoli przed bardzo intensywnym czasem w życiu. Poza domem byłam 9 godzin. Potem miało być coraz gorzej pod tym względem. Wtorek to już prawie 12 godzin w ten sposób spędzonych. W środę zaś – 14. We wtorek miałam mieć korki po wyjściu z redakcji (swoją drogą, jakieś megazamieszanie tego dnia było a ja tylko na 2,5 godziny wpadłam), ale w ostatniej chwili odwołane, bo chora. Ponieważ prosto z nich miałem iść na film w Klubie Filmowym LGBT „Krytyki Politycznej”, to w zasadzie nie miałam co robić przez godzinę. Odezwał się Piotr i zaproponował spotkanie. No to spacerek sobie zrobiliśmy. Zjadłam loda nawet. On – rurkę z kremem. Potem siedzieliśmy w moim ulubionym miejscu, czyli na skwerku za domami centrum, przy Bordo. A tam, jak zawsze, mnóstwo pięknych młodziutkich chłopców. Uprawiali sport – rzucali frisbee. No to widok dla mnie wyborny, zwłaszcza jak czasem podskakiwali i im było widać ich zgrabne ciała. Nie ma co, to jest to, co lubię. Jeden z nich tak rzucił, że mi o włosy zahaczył lekko… Więc mu powiedziałam głośno: „No, no, uważaj młodzieńcze!” Dobrze, nie?
A potem poszliśmy do kina. Piotr, Pasyw, ja. Film „Nadzy chłopcy śpiewają”. Musical wystawiany ponoć gdzieś-tam, przeniesiony na ekran. No cóż… muzycznie film niezły, ale przyznać trzeba też, że pomysł fajny :) Uprzedzając pytania tych, co nie byli: tak, wszystko było cały czas widać. I naprawdę byli całkiem nago. Oczywiście, Piotr nie wytrzymał. Najpierw całą swoją uwagę skupiał na Pasywie (z którym miał rano megaawanturę po tym, jak Pasyw przeczytał mu archiwum GG – w tym moje z nim rozmowy), chcąc go do siebie przyciągnąć zaciągnąć a potem wyszedł. I wydzwaniał z pytaniem kiedy się kończy. A nam się nawet podobało. Mi najbardziej ten, co grał gwiazdę porno. Mam jednak słabość do chłopców z urodą w typie Zaca Efrona :)

Jak wracałam, Mihał napisał, żebym wódkę kupiła. No to co było robić… Miałem emocję na tak. I się lekko najebaliśmy wieczorem jeszcze z Piotrem-współlokatorem na dokładkę… Ale w środę raniutko biegałam! Mam superzdrowie. Mimo najebania się i generalnie trybu życia, jaki mam – wstaję i biegam. Ale to daje efekty. Okazuje się, że w ciągu tygodnia schudłam znów ponad kilogram. Co oznacza, że świąteczne przytycie poszło w niepamięć. Wracam do momentu, w którym byłam z dietą przed świętami. I muszę zrzucić jeszcze kilka kg, żeby dojść do stanu z listopada 2008.
Dzień w redakcji bardzo owocnie się zaczął, wszystko fajnie. Poprawki do tekstów wprowadziłam, zgodnie z sugestią naczelnego i wszystko sympatycznie. Popracowałam trochę, nie powiem. Dużo tego było, bo z trzech dni się zebrało w sumie. Ale ogarniałam jako tako. Potem miałam ważne spotkanie, bo dotyczące planów wakacyjnego obozu-szkolenia dziennikarskiego, które chyba jednak zrobimy. Więc jeśli jakiś licealista-osiemnastolatek to czyta i jest zainteresowany, to zapraszam ;)

Dzień, generalnie, był męczący, bo jeszcze miałam dwugodzinne korki w BUWie z maturzystą – wszystko w sumie skończyliśmy, więc jeszcze tylko 1 spotkanie, gdy obgadamy samo prezentowanie. Kasa leci ;) A potem biegłam na drugie korki, a po drodze Lolę Lou spotkałam. Pogadaliśmy chwilę, opowiedziała o planach imprezowo-koncertowych i generalnie zgadaliśmy się na sobotę, bo ona ma koncert w Galerii. Nie przepadam za tym miejscem, wiadomo, ale dla Loli – pójdę. Mam też nadzieję, że innym uda się przełamać niechęć do tego miejsca i też się wybiorą mimo wszystko :)
Potem leciałam dalej, bo korki czekały. Zresztą też całkiem ładnie mi wyszły, zadowolona jestem. Po nich znów szybko do Reduty, bo z Mihałem zakupy cotygodniowe. Śmiesznie było w sklepie, z panią kasjerką pogadałam i ostatecznie dopiero z tymi wszystkimi torbami udało mi się do domu dotrzeć. A tutaj okazało się, że poza kartką od Sebastiana-Arka z Wiednia (dziękuję!), dostałam dwa listy z Urzędu m. st. Warszawy. Jeden to potwierdzenie przyjęcia zgłoszenia na Dzień Paris a drugie – odpowiedź na moje pismo z pytaniem o stypendium JP2. Nie chce mi się pisać dokładnie, co napisali. Próbują odwrócić kota ogonem, ale ja się nie dam :> Jeszcze mnie nie znają ;)

Czwartek zaczynał weekend. Wyszłam rano (po bieganiu, podkreślam!) i w redakcji ogarniałam sprawę. Roboty znów sporo (to już drugi taki tydzień z rzędu!), ale udało się ogarnąć i wyszłam spokojnie na obiad z Whitney. Umówiliśmy się już dawno, bo ona chciała. Zjedliśmy u Krzysia, u którego dawno nie byłam i przyznam, że całkiem sympatycznie. Po obiedzie jeszcze na ciastko sobie pozwoliliśmy… Jak szaleć, to szaleć. I tak chudnę! Ale żeby zrzucić, to rzuciłam: spacer. No i pochodziliśmy po Krakowskim Przedmieściu, co się Whitney bardzo podobało. Za to nie podobaliśmy się panom żołnierzom, co szli z jakiejś próby pod Zamkiem Królewskim czy gdzieś w okolicach na pl. Piłsudskiego. Robiłam im fotki, Whitney zapolowała, żeby mieć ich w tle za sobą a tam krzyczeli: „to pedały”. No nie chcę nic mówić, ale to już trzeci raz w ciągu ostatnich 7 dni mi się zdarza. Trochę aż za dużo. Pomijam fakt, że nie jestem pedałem, tylko prędzej transem, choć i to nie do końca i niewłaściwie (ale bliżej zdecydowanie)… Niemniej jednak, jakoś zagęszcza się takie wyzywanie. To w sumie przemoc chyba. Problem w tym, że mi to w zasadzie nie przeszkadza – i to oznaczałoby, że to nie jest przemoc. Ale oni mówią to z intencją zranienia i zdyskredytowania mnie, więc może i jest?
To tak jak na gronie Parlamentu Studentów UW (jak i na wielu innych) rzuciłam, że jest Dzień Paris i że zapraszam na manifestację (w takim temacie spamowym „ogłoszenia, zaproszenia i tym podobne” czy jakoś tak). I zaraz się pojawił komentarz „Czy marszałkowi parlamentu studentów UW wypada?” Nie odpowiedziałam, bo a) uważam, że wypada realizować swoje wolności demokratyczne każdemu Polakowi i Polce, b) pełnienie urzędu Marszałka Parlamentu Studentów UW jest dla mnie wielkim zaszczytem ale nie determinuje całego mojego życia i mogę robić inne rzeczy też, c) nie widzę niczego niestosownego czy niewłaściwego w organizacji pięknego, kolorowego święta i happeningu pod Pałacem Prezydenckim. Odpowiedź, którą zamieścił jeden z doktorantów brzmiała: „marszałkowi nie. ale marszałce…” Co oczywiście w zamierzeniu miało mnie ośmieszyć. No więc nie wiem czy ośmiesza, ale mnie nie obchodzi jakoś specjalnie. Bardziej już chyba w moich oczach dyskredytuję osobę, która chce w ten sposób zadziałać na mnie. Po prostu mam o niej zdecydowanie niższe mniemanie niż miałam.
Zaskoczyło mnie za to pozytywnie kto stanął „w mojej obronie”, bo się po tej osobie nie spodziewałem tego nigdy. W sumie to chyba nawet dziękuję. Ostatecznie napisałam na gronie, że jeśli chcą porozmawiać, to zapraszam 3 maja o 15:00 pod Pałac Prezydencki a na pewno odpowiem na wszystkie pytania w odpowiednim momencie.

Po wyjściu z redakcji… tak, korki. A po nich zaraz do domu na chwilkę wpadłam i się ogarniałam na imprezę. Postanowiliśmy z Piotrem, że u Whitney zrobimy domówkę-majówkę, bo nic rozsądnego się nie dzieje na mieście. I tak poszło. Wymyśliłem, że formuła będzie nietypowa. Każdy miał przynieść coś, co jego zdaniem nadawać się będzie do sałatki a potem z tego sałatkę zrobimy. Przyszedłem ja z Mihałem, Adasiem i Jurkiem, którzy do nas wcześniej wpadli i z którymi kupowaliśmy alkohol w sklepie koło nas (pani powiedziała do Adasia, że wygląda jak dziewczynka, ale moim zdaniem to był komplement). Zjawił się Gacek, no i oczywiście gospodarze czyli Whitney z Tomeczkiem i Pawełkiem. Amy Winehouse wpadła na chwilkę i poleciała dalej (podejrzewamy, że wyszła na chwilę z Lu, żeby się u nas zjawić). No i rzeczywiście przynieśli ludzie bardzo różne rzeczy. Paprykę, ananasy, majonez, pomidory, parówki, groszek, winogrona… No przeróżnie. Dało się potem z tego dwie niezłe nawet sałatki zrobić. Z Whitney w kuch… w aneksie kuchennym szalałyśmy, gdy reszta oglądała filmy. Najpierw „Another Gay Sequel”, który nie jest może rewelacyjny, ale latają półnadzy młodzi chłopcy i to miłe. No i jest Brent Corrigan, czyli najlepsza gwiazda porno jaka kiedykolwiek została poczęta drogą naturalną. Potem jeszcze obejrzeliśmy „Shortbus”, bo to fajny film, jest tam dużo dobrego ruchania no i jest moja idolka, czyli właściciel(ka) tytułowego miejsca.
Generalnie, na początku było grzecznie, albo nawet trochę nudno… Ale się zaczęło towarzystwo rozkręcać. Zwłaszcza, jak zaczęliśmy słuchać piosenki Whitney Houston „I have nothing”. I były tańce, przytulanie, szał, całowanie, no takie tam… Alkohol, zgodnie ze słownikową definicją (alco-holus, z łac. „zawsze się kończy”), skończył się. No i na stację benzynową iść mieli Pawełek z Adasiem. No to ja z nimi, jako przyzwoitka. Najebana, ale przyzwoitka.
I słusznie, że szłam, bo raz że i ja skorzystałam na tym, obmacując tyłek Adasia i powstrzymując ich przed pewnymi rzeczami też. I krzyczeli do nas znów, że pedały (czwarty raz w tym tygodniu). Kupiliśmy wódeczkę i popitkę i wróciliśmy z nimi do domu. Jak wracaliśmy, Mihał wysłał alarmującego SMSa, że źle się dzieje w domu. No to wpadliśmy (a było już po 3 chyba) i był szał rzeczywiście. Ja, zgodnie z planem, chciałam się ze znajomymi sponiewierać na maksa. Udało się. Ale w czasie, gdy przyzwoitałam chłopców w drodze po alkohol, to w domu nie było nikogo przyzwoitego. I działy się rzeczy nieprzyzwoite. Nikt do końca nie wie czy ostatecznie Jurek z Whitney w pokoju się tylko pobawili czy coś więcej. Za to na pewno dużo więcej (wszystko więcej, dokładnie mówiąc) zrobił Piotr z Whitney i Paweł z Whitney. (Ta to jednak ma dobrze, nie?) Tym bardziej, że jak się w czworokącie bawiła z Mihałem, Adasiem i Pawłem (Piotr w tym czasie walił konia podglądając ich pod drzwiami), to tam chłopcy sobie generalnie dogadzali nago. Mnie wygonili z pokoju po tym jak namówiłam ich na rozebranie się, bo chcieli dalej iść a Adaś się mnie wstydził, bo ja byłam kompletnie ubrana. W czasie, gdy oni spółkowali w różnych możliwych kombinacjach, ja leżałam na podłodze (w pozycji bocznej ustalonej) i zarzygiwałam podłogę mieszkania. Taka emocja, sami rozumiecie…
Leżałam w strategicznym miejscu, że widziałam wszystko, co się działo generalnie w pokojach – w sensie, że kto wchodził a kto nie… Potem leżałam jeszcze w WC (znów przytomnie ułożyłam się w pozycji bocznej ustalonej) a chłopcy się wymieniali dalej. Adaś, przygotowany i rozgrzany, wylądował w łóżku z Tomeczkiem i Pawełkiem, Whitney miała już dość chyba, Piotr też się wyżył a Mihał narzeka, że jako jedyny nie doszedł.
Ja muszę powiedzieć, że owszem, rzygałam na maksa (choć w życiu raz mi się chyba coś gorszego przytrafiło), ale byłem cały czas przytomny i a) nie dałem się rozebrać Adasiowi, b) nie całowałam się z nikim (choć emocje były i nawet liznęłam po szyi nieletniego), c) leżałam w pozycji bocznej ustalonej i d) w WC wymiotowałam do miejsc spłukiwalnych (zlew i muszla). Ale to, co robili inni, to już zdecydowanie większy skandal ;) Jedno wielkie, za przeproszeniem, ruchańsko.
Nawet zastanawialiśmy się czy nie ukryć wszystkiego i nie przyjąć jakiejś oficjalnej wersji, ale… nie. Musiałam wszystko powiedzieć, bo sama ich zachęcałam do wielu zabaw. A co? Niech heteronormatywność i monogamia umiera!

Teraz tylko się boję, że skontaktują się ze mną matki chłopców. To taki żart w związku z groźbami, jakie dostaję ;)

Wypowiedz się! Skomentuj!