Znów nie poszłam na zajęcia w poniedziałek… Najgorsze, że zaczyna mi to odpowiadać… Ale mam już mocne postanowienie, że teraz trochę MUSZĘ pochodzić. Obiecuję, obiecuję, obiecuję! A jak ja coś sobie obiecam, to muszę tego dotrzymać. Tak jak na przykład dieta. Z 2 kg, które w święta przytyłam, zostało mi tylko 0,5 do zrzucenia. Reszty się już pozbyłam. I dam radę. Generalnie, jeśli będę chudnąć z prędkością 1 kg na tydzień (to bardzo optymalna prędkość), to w połowie czerwca będzie superidealnie. Póki co jednak, chcę dojść do wagi z listopada. Brakuje mi do tego miesiąca mniej więcej :)
Choć, muszę przyznać się bez bicia, z bieganiem nie najlepiej. Generalnie, jest za zimno rano. Ja wiem, że to może nie najlepsza wymówka też, ale cóż na to poradzę? Poczekam jeszcze chwilę i mam nadzieję, że uda mi się znów regularnie rano poruszać. To jednak jest trudne, wiecie? Ale ostatecznie jestem Jej Perfekcyjność, dam radę!

W poniedziałek dotarłam spokojnie więc do redakcji, najpierw w domu zajmując się jakimiś-tam sprawkami. We wtorek zaplanowane było posiedzenie Parlamentu Studentów UW, więc zawsze roboty jest sporo. Zresztą specjalnie zanim do redakcji poszedłem, wcześniej na UW wylądowałem i drukowałem to, co jest potrzebne. Policzyłam potem, że wyszło tego ponad 500 stron. No cóż… nie to, że chcę tyle drukować, ale część obowiązków na mnie Regulamin narzuca i po prostu muszę.
W redakcji czas szybko zleciał, prawdę mówiąc. Dużo znów drobnostek. Myślałam, że w okolicy maj-czerwiec już się nic nie dzieje, ale jednak jest cały czas akcja i dzianie. Patronaty, wydarzenia, konferencje… Cały czas coś. I dobrze, bo nudno nie jest!
Miałam potem korki odwołane, bo zajęcia w Centrum Myśli Jana Pawła II zaplanowane. Przedostatnie chyba, jeśli się nie mylę. No, ale zdarzył się wypadek/cud. Marcinek napisał, że ma czas i ochotę na spotkanie. Więc musiałam zrezygnować z Centrum i pojechałam do domu, gdzie miał się zjawić zaraz. I tak też się stało.
Radość to w sercu, gdy go widzę, wiadomo. Poopowiadał trochę, pogadaliśmy. Nawet zaczęłam go namawiać na wyjazd do Łodzi w piątek. I nie powiedział „nie”. Za to zabił mnie, bo zaprosił mnie do kina na czwartek.

Generalnie ja mam tak, że do kina chodzę chętnie, ale tylko jeśli ja zapraszam. Traktuję te zaproszenia (czasem zdobywane podstępem…) jako mój wyraz wdzięczności dla tych, których zapraszam. Za to, że są ze mną w jakiś tam sposób, nie wstydzą się mnie, może nawet akceptują. No, różne takie. Oraz dla ładnych chłopców za to, że są tacy ładni.
I nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek miał mi się jakoś odwdzięczać za to. Marcin nie chciał się odwdzięczać, tylko po prostu zaprosić. I choć mówiłam, że nikt mnie do kina od jakiś 2 czy 3 lat nie zapraszał, to Mihał potem sprostował i zauważył, że w na początku 2008 roku on mnie zabrał na „Juno” :) Tak czy owak jednak, od półtora roku to było pierwsze zaproszenie. No i wiadomo, że chcę iść. Z Marcinkiem, chętnie. Ale problem w tym, że nie chcę, żeby inni myśleli, że on mi w ten sposób się odwdzięcza czy coś. Długo myślałam, czy nie odwołać tego ostatecznie, ale… nie. Zdecydowałam się iść.
A najśmieszniejsze jest to, że to tylko – za przeproszeniem – głupie wyjście do kina, a ja taką mam wokół tego rozkminę. Eh…

We wtorek znów nie mogłam iść na zajęcia. Jednych nie było, więc spoko. A na drugie muszę jednak wpaść, bo bardzo, bardzo rzadko bywam. Mam nadzieję, że nie będę mieć problemów. Nie powinnam, bo to dziennikarstwo, ale z drugiej strony – nigdy nic nie wiadomo. Poszłam jednak na dyżur mojej promotor i mam nadzieję, przyszłej promotor. Rozmawiałam z nią na temat tego, co chciałabym podczas studiów doktoranckich zrobić. Seksczaty wydają się jednak ciekawe. Projekt będzie dość rozbudowany i mam nadzieję, że wyjdzie z tego coś fajnego. Muszę teraz jeszcze obgadać to z kilkoma osobami. Na niedzielę zaprosiłem do siebie Paulinę, bo cenię bardzo jej wiedzę i mam nadzieję, że ona mi także coś niecoś podpowie. Potem chcę jeszcze z Jackiem Kochanowskim się zgadać, może on mi coś podpowie, doradzi, odradzi – ze swojego punktu widzenia. Nie wiem, może też wybiorę się do kogoś innego… Niemniej, muszę zacząć poważnie nad tym pracować, spisać to i przygotować do przedstawienia Komisji Rekrutacyjnej.

Wtorek w redakcji mija zawsze błyskawicznie. 2,5 godzinki tylko jestem, więc leci raz-dwa. Nie inaczej było i tym razem. Szybko ogarnęłam, co mogłam i pojechałam do domu się przebrać. Na posiedzenie Parlamentu Studentów UW pojechałem tak, jak stałem.
Było źle. To znaczy, wszystko poszło zgodnie z planem, ale znów nie udało się zebrać połowy posłów. Tak, POŁOWY. Oznacza to, nie mniej, nie więcej, jak to, że reprezentanci wybrani przez studentów do tego, żeby zająć się ich reprezentowaniem, olali wyborców. Mają ich w dupie. Podstawowym ich obowiązkiem jest, moim zdaniem, godne reprezentowanie. Obecność raz na miesiąc na posiedzeniu jest minimum, które mogliby jednak spełnić, prawda? Tym bardziej, że poza rzeczami mniej ważnymi, było w planie także sprawozdanie Zarządu Samorządu Studentów UW i Komisji Rewizyjnej Samorządu Studentów UW. Co oznacza, że organ wykonawczy i organ kontrolny przed ciałem uchwałodawczym się spowiadał z tego, co zrobił a czego nie zrobił… I wszyscy to olali. Już pomijam fakt, że nie przyszli, ale ci co byli, nawet nie przeczytali. Byłem jedyną osobą, która miała jakiekolwiek pytania (chodziło mi o wykorzystanie budżetu). Reszta nie zadała ani jednego. Okej, ja rozumiem, że to 21 stron A4, ale bez przesady…
Wkurzyłem się. Tym bardziej, że z powodu braku quorum nie możemy od 3 miesięcy przegłosować możliwości wprowadzenia głosowania elektronicznego w wyborach do organów samorządu. Ja jestem przeciw, ale to nie o to chodzi – zagłosujmy chociaż nad tym! Wyraźmy nasze zdanie i zobaczymy, która opcja wygra. Wymagany jednak jest udział co najmniej połowy uprawnionych do głosowania… No i tej połowy nie było.
Za miesiąc mamy głosować zgodę na zmianę Regulaminu Studiów. Chodzi o przesunięcie terminu, gdy odbywają się rejestracje na zajęcia wychowania fizycznego. Coś, co dotyczy WSZYSTKICH studentów UW. Ale obawiam się, że nie uda się nam zebrać wymaganej większości. I będzie wstyd. Bo Senat UW specjalnie przygotował tę poprawkę teraz, żeby zaczęła odpowiednio obowiązywać i w ogóle, a nasi oleją. Będzie megawstyd. No i załamka, bo skoro na poziomie tak bliskim życiu tych ludzi oni mają w dupie to, co się dzieje i fakt, że mogą o tym decydować (!) to znaczy, że nie będzie dobrze z ich partycypacją demokratyczną dalej.

Środa była trudna. Długa. Wyszłam z domu po 8 rano i tak się zaczęło. Najpierw godzinka w redakcji. Naczelny był, raz w tygodniu zawsze jest. Dostałam lekki opierdol, że jeszcze nie ma dwóch tekstów :) Ale spoko, będą. Pogadaliśmy o kolejnych 4 do napisania i będzie okej. Potem szybko poszłam na posiedzenie Senatu UW. Udało mi się jeszcze wcześniej uchwałę podjętą dzień wcześniej przekazać do Rektory UW. Więc działamy błyskawicznie, generalnie :) Samo posiedzenie – zaskakująco burzliwe. Dyskusje przeciągały się zwłaszcza w punkcie, który zazwyczaj jest tylko formalną rozgrzewką, a więc „Informacjach od Rektora”. Miało nie być przerwy, ale tyle trwało, że zrobili ostatecznie. Dla mnie w sumie na plus, bo mogłam zjeść obiad w miarę o odpowiedniej porze ;) Dieta jest najważniejsza!
Ostatecznie prawie do 14:00 trwało. A potem biegłam (dosłownie!) na spotkanie z Plusem we W Biegu Cafe. Jakaś duperela, ich dział PR chciał nas poznać i w ogóle. No to ja z chęcią. Miała iść ze mną szefowa działu reklamy, ale nie poszła, bo zadzwoniła i nagrała na poczcie, że jest jakaś totalnie chora i nie da rady. No cóż, życie. Spotkanie, na szczęście, krótkie. Więc wróciłam do redakcji, ale tam już też nie było co robić za bardzo, bo za godzinę wychodziłam.
Miałam mieć korki, ale okazuje się, że się nie dogadaliśmy z uczennicą i jej mamą i mają zadzwonić teraz i próbujemy znaleźć inny termin. To nie będzie proste, naprawdę. Ale próbujemy. Więc miałam chwilę więcej czasu – i w drodze na kolejne korki nie tylko mogłam się gapić na pięknych chłopców, ale też wpadłam do domu, żeby rzeczy zostawić! Więc same plusy, w zasadzie.

Skoro zaś o ładnych chłopcach mowa… Boże, jak ja lubię wiosnę. Wystawiają te swoje łydeczki, twarzyczki, wkładają jasne koszulki i białe buciki, zakładają wielkie okulary i zarzucają włosami… I wyglądają tak pięknie! Naprawdę czasem nie mogę się oprzeć i robię im zdjęcia z ukrycia… Co widać na fotoblogu. Tak się zastanawiam czy może ktoś z nich odnalazł się kiedyś u mnie przypadkiem ;) Albo na przykład czyta regularnie i nagle swoją fotkę jednego dnia zobaczył. Ciekawe, jak reagują, jeśli to się zdarza.
Jeśli ktoś ma jakieś informacje w tej sprawie, to ja zachęcam do dzielenia się nimi ;)

Miałam korki i nawet mi sprawnie poszły, choć muszę przyznać, że już odpływałam momentami. Raz, że trochę zmęczenie, dwa, że perspektywa dalszych działań a trzy, że taka pora dnia po prostu :) Dałam radę, dałam. Pojechałam potem do Carrefoura, gdzie już Mihał na mnie czekał. Szybkie zakupki, udane zresztą. Wypadek nam się zdarzył, gdy wracaliśmy. Pieszo, oczywiście, żeby spalać. Rozerwała mi się nasza superekologiczna trba z materiału. Kurwa mać, chciałam zostawić wszystko, ale nie można tak chyba. Na szczęście była jedna jeszcze w rezerwie, więc dałam radę.
Rozpakowałam to w domu szybko (nawet butów nie zdejmowałam) i ruszyłam na spotkanie. Na Nowy Świat, gdzie Piotr, Whitney i Grześ czekali na mnie, bo jedli coś tam. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy a ja chciałem kawę. Okazuje się, że po 22 na Nowym Świecie nie ma już miejsca, gdzie możnaby kaweczkę wypić taką na wynos. Jasne, jakaś restauracja czy bar jeszcze działa i tam można. Ale ja myślałam raczej o czymś w stylu Coffee Heaven czy inne Starbucks. Wkurzyło mnie to trochę. Chłopcy zaraz się zmyli i tylko ja z Piotrem zostałam. Spacerkiem przeszliśmy na pl. Zamkowy a potem do Centrum. Po drodze kupiłam kawę w McD. Ja wiem, że to gówno, ale miałam emocję na kawę i ona musiała jakoś wybrzmieć. Daliśmy radę.
W centrum chwilę czekałam na autobus, ale szczęśliwie do domu dotarłam i po 1:30 poszłam spać.

Boże, jak ja w czwartek popierdalałam. Pisałam tekst, odpowiadałam na maile, pisałam drugi tekst, wysyłałam maile… Dawno już nie spędziłam tak aktywnego (sic!) dnia w redakcji. Ale się uzbierało tyle tego, że nawet nie miałam kiedy kawę wypić (a pamiętajcie, że picie 4 kaw dziennie zwiększa ilość spalanych kalorii o 13 proc!). Było tego tyle, że aż zrobiłam sobie listę na piątek, żeby nie zapomnieć o tym, czego mi się nie udało. Generalnie, to dobrze w sumie, że zapierdalam, bo po 1 – po to tam jestem, a po 2 – nie nudzi mi się ;) Ale najgorsze, że zapowiadało się, że w piątek będę musiała zapierdalać, co zazwyczaj się nie dzieje…
Jak zwykle, potem korki. Szybko dotarłam i chciałam wcześniej zacząć, ale małego Davida rodzice zamknęli w mieszkaniu i wyszli. I nie mógł mi otworzyć, bo nie zostawiają mu klucza. Jeśli idzie o bezpieczeństwo pożarowe, to chyba średnie rozwiązanie… Zaraz jednak weszłam, no i szybciej skończyłam. A co mi tam.
Pojechałem do kina. Do Arkadii, gdzie już się kręcił Marcinek. Po drodze w tramwaju trzech dresików (jeden nawet bardzo ładny) rozwalało obcążkami klipsa przyczepionego do jakiejś ukradzionej przed chwilą w sklepie kurtki… Bez większego skrępowania działali. Aż mnie to przeraziło trochę.
Mieliśmy iść na „Lektora”. Muszę przyznać, że generalnie jednak wolę inaczej spędzać z nim czas. To znaczy tak, żeby mieć więcej kontaktu. Oczywiście, siedzenie obok niego w kinie jest nie tylko miłe, sympatyczne i nawet trochę erotyczne… Ale to jednak nie ten poziom relacji. Wolę go widzieć :)
Film, udany. Dobra rola Kate. No a nagi piętnastolatek na początku filmu na długi czas wprawił mnie w zadumę. Swoją drogą, tematyka filmu dotyczy Holocaustu. Albo mi się wydaje, albo ostatnio jakoś ten temat cały czas się przewija w moim życiu… Aż sama nie wiem co o tym myśleć. Tak naukowo, ma się rozumieć. Mam nawet do napisania recenzję do gazety książki Baumana o Zagładzie.

A skoro znów o naukowych rzeczach mowa, to po 1) rezygnuję ze starania się o stypendium w Izraelu. Skoro mam zająć się dużym projektem prasowym, no to wiadomo… A po 2) dostałam maila i już wiem jak będzie nazywać się książka, w której ukaże się moja praca o transach. Mam nadzieję, że przed czerwcem się uda… Przydałoby się do wniosku na studia doktoranckie. A i jakiś portal chce przedrukować mój artykuł o Utopii z uniGENDER.

Piątek, rzeczywiście, był pracowity. Na szczęście świadomość tego tak mnie mobilizowała do działania, że dość szybko sobie poradziłam ze wszystkim. Więc mogłam pod koniec posiedzieć spokojnie chwilę. No i odwołaliśmy Łódź. Okazało się, że Tomeczek musi siedzieć w pracy do 22 i chuj, nic z tego. Nie pojedzie. No to nie. Zamiast tego wybraliśmy inną opcję.
Wieczorem wpadłam z Maciejem Bieaczem do Piotra. Mało nas, bo Amy Winehouse nadzoruje tranzyt na granicy z Czechami a Whitney pojechała ją kontrolować, czy przypadkiem nie przewala jej na fakturach. Kto rozumie hermetyczne żarty, ten rozumie ;)
Mieliśmy posiedzieć chwilę i iść do HotLa. Ale nie poszliśmy. Jakoś emocja była na nie. Tam jakiś czeski wieczór czy coś (nomen omen!), więc nie było mobilizacji szczególnej. Posiedzieliśmy więc dłużej i poszliśmy do Utopii. Sporo ludzi było. Chyba lato idzie, czy co? Fajnie grali, tym bardziej, że Boogie też przez kilka godzin porządził, a on potrafi fajnie. Na moje zaś nieszczęście – wypiłam coś u Piotra i potem jeszcze ze dwa drinki w U i chodziłam dość zakręcona. Sporo znajomych. Slave, Bartek Pasywny, Tymek, wiadomo… No, fajnie, sympatycznie.
Jeśli chodzi o Utopię, to generalnie i tak czekamy wszyscy w maju na Tare McDonald i na Antoine Clamarana. Może być pięknie!

A ja czekam na co innego. Na 3 maja. Kolejny Międzynarodowy Dzień Paris Hilton przed nami i wielka manifestacja pod Pałacem Prezydenckim! Już teraz zapraszam na 15:00! Będzie sympatycznie, fajnie a na pewno śmiesznie. No, nie bój się, wpadaj :) Nawet Maciej powiedział, że (uwaga!) wcześniej ze SPA wróci. Więc i ty możesz wpaść, co nie?
Radomir zapowiedział wstępnie przyjazd. Oby i tak było. Niech żyje Paris! :)

Wypowiedz się! Skomentuj!