Nawet mi to schlebia. Mam na myśli te żarty i dowcipkowanie na temat mój i Kamila. Bo w sumie kto by pomyślał, nie? Że stara ciotka jeszcze (chociaż w żartach!) może być traktowana jako potencjalna ofiara/sprawczyni dziwnych praktyk. Z drugiej strony – to wyjątkowo uzasadniona sytuacja, bo Kamil jest hetero. No, ale po kolei może, żeby niczego nie zgubić.

Wszystko zaczyna się w Utopii. Do której w piątek dotarłam zbierając po drodze Michała młodego, czekającego na mnie pod H&M. Może to i będzie ciut złośliwe, ale powiem to. Bo jak trzeba iść do Utopii i się nie ma z kim wejść, to się do mnie Michał odzywa. I to jeszcze jest spoko. Nie on jeden tak robi, ja to jak najbardziej akceptuję. Ale niepożegnanie się przy wychodzeniu jest już poważnym dla mnie „wykroczeniem” przeciw pewnej etykiecie, którą wyznaję. Bo jednak kultura zobowiązuje a ja staram się pewnych jej zasad trzymać bardzo mocno. I to jest duży minus.
Jeśli idzie o sam klub, to impreza była naprawdę udana. Znów zabawiali nas dwaj tancerze. Jeden to ten śliczny, co tańczyć nie umie, ale ma inne… zalety. Drugi jakiś nowy, jeszcze go nie było. Tańczy lepiej (choć w sumie bez rewelacji), ale na tle kolegi nie ma aż takich walorów. Dzielnie się starali, ale najlepszym momentem było jak zobaczyłam ich w strojach sportowych a la lata 80. XX wieku. Świetne spodenki, koszulka… Idealnie i jestem na tak. Było bardzo miło, tym bardziej, że nowy DJ naprawdę daje radę. Może nie jest jakoś szczególnie odkrywczy (bo w piątek chyba ciężko być odkrywczym, a i nie o to chodzi też chyba), ale naprawdę daje radę. I nikt by chyba nie przypuszczał nawet, że on tak dobrze gra, bo nie wygląda na takiego :) Ale pierwsze wrażenie bywa jednak mylne. Ogólnie to jakoś dużo ludzi było – ponoć dlatego, że był casting do „You can dance” w Warszawie. Nie wiem, no może. Niemniej jednak, miło.
Niemiłym dla mnie osobiście zaskoczeniem było to, że Rudy Jasiu już nie pracuje w Utopii. Szkoda, bo kocham go nad życie i jest jedynym rudym chłopcem, jaki mi się kiedykolwiek podobał. No, ale cóż… On sobie poradzi bez Utopii, Utopia bez niego także… Życie będzie toczyć się dalej. Nie ma już też Piotrusia z małego baru. To akurat też strata, ale dla mnie mniej odczuwalna, bo z nim jakoś specjalnie nie byłam zaprzyjaźniona. Jurek mi robi ciotodramę. Bo jak mi Maciuś powiedział, że chłopców nie ma dzisiaj, to ja zrozumiałem, że tylko dzisiaj – w sensie, że jakieś wolne mają czy coś. I tak powiedziałem Jurkowi. Potem dopiero Maciej mi powiedział, że to nie tak i że ogólnie ich już nie ma. Pogadałem z nim długo, ale potem już Jurkowi nie mówiłam, że nie pracują na stałe. Nie wiedziałem, że to takie ważne dla niego a poza tym… no nawet mi to do głowy jakoś nie przyszło. Ten zaś twierdzi, że wiedziałam od początku i że go okłamałam. Cóż, łorewa. Każdy ma prawo oceniać moje słowa według swojego uznania. Tak szczerze, to w sumie nie mam zamiaru nikogo przecież przekonywać :)
Nie było Piotra, bo chory a poza tym z Pasywem leżał całą noc. Michał młody za to zachował się dziwnie, stwierdził, że przeszkadza mu pan i wyszedł.
Ja chciałam się wytańczyć, bo wiedziałam, że jutro nie będzie tak łatwo. I do domu po 7 dotarłem.

Sobota była dość spokojna, chociaż muszę przyznać, że dzisiaj już nie pamiętam na czym mi dzień zleciał. Widocznie nic ważnego, albo jestem aż tak teraz rozkojarzony (blotkę piszę siedząc w redakcji). Wieczorem natomiast Pola mnie zaprosiła, więc wpadłem. Piotr wyznał, że rzucił go Pasyw… Co było dość szokujące w tym sensie, że dopiero co tydzień temu wrócili do siebie. No, ale cóż… Łorewa. Jedziemy dalej. Nic nie może przecież wiecznie trwać – co dał nam los, trzeba będzie stracić ;)
Ja szykowałam się u Poli w WC. Najpierw okazało się, że poszło mi oczko w rajstopach (ajć…) i trzeba było szybko jakieś inne skołować. Udało się, kryzys zażegnany. Pola dostała ode mnie spódniczkę, a sama dała mi torebkę i sukienkę. Supermiło.
Posiedzieliśmy ile się dało, ale jak się nudno zaczęło robić, to czas było ruszyć dupy do klubu. Tomasz aka Amy Winehouse namówił na przyjście do U Kubę69 aka Whitney Houston.

Sama noc była krejzi. Piękna. Dennis grał dobrze. Może nie zaskakiwał jakoś, że „wow” cały czas mówiłam, ale ogólnie – bardzo, bardzo dobrze dawał radę. Najpierw rozgrzała nas Moondeckowa a sprawę zakończył Tenessee, którego już nie słyszałam, bo wracałam do domu. Tym razem, tak a propos, Michał młody nie prosił mnie o pomoc w wejściu, bo był u Poli wcześniej. Za to w klubie spotkał się z Damianem.be. Mają jakąś ciotodramę – bo Michał z innym kimś-tam na oczach Damiana.be i ogólnie twierdzi, że niewiele pamięta (jasne…) a poza tym wylądował u tamtego… No takie tam, ciotodramy. Oczywiście, oficjalnie nic się nie dzieje.
Moja sukienka ledwo wytrzymała – bałem się, że się rozwali, bo ramiączko jedno jakoś takie dziwnie naderwane było. Wytrzymała jednak całą noc – tyle, ile chciałem.
Był też Kamil. Ten heteromodel 17letni. Z kolegą Maćkiem chyba. Sam Kamil bawił się dobrze – także tańcząc ze mną. Ponieważ lubię „ogólnie”, to ogólnie było miło :) Pola stwierdziła, że Kamila by z łóżka nie wygoniła… To w sumie nieźle, prawda? Bo przecież ona jest lesbijką. Ale rozumiem, że w ten sposób chciała podkreślić, że Kamil to ładny chłopiec ;)
Ponieważ miałam moje słynne balerinki, to po 5 już się zbierałam do domu. Wiadomo, to jednak nie jest wygodne zbytnio… Pani taxi bardzo miły, lubię takich.

Niedziela była kluczowa, bo postanowiłam iść do Złotych Kutasów nareszcie kupić buty jakieś. Po tym jak oddałam moje poprzednie „nowe” do reklamacji w Zarze (wciąż czekam…), to musiałam coś ciepłego kupić w miarę. Wyciągnęłam Polę na te zakupy, co uważam za osobisty sukces. Bo my z Polą zawsze mamy te zakupy udane. Tak było i tym razem. Udało się, są buty. Przy okazji pomogłem martwej Poli powstać i odżyć. Za pomocą Coli, oczywiście. Zapamiętajcie to: Cola pomaga. Czasem powoduje, że się wymiotuje, ale ogólnie – pomaga. Swoją drogą, wydaje mi się, że wydanie 350 zł na wódkę ze spritem to chyba jakiś nasz taki rekord ;) Ale Pola lubi bić rekordy.
Udało nam się oszacować, że ma średnio około 132 partnerek rocznie. Nieźle, nie? :)
Doszliśmy też, siedząc przez Złotymi, do wniosku, że Bóg jest zajebisty! She does, doesn’t she?

Poniedziałek to pierwszy dzień sesji. Więc dla mnie: choć trochę odpoczynku. Niedużo, tak jak niedużo czasu zajmują mi zajęcia poza sesją… No, ale to inna sprawa. Za to mogłam ten czas inaczej wykorzystać. Na przykład na miłe spotkania.
Najpierw z Kamilkiem. Tak, z tym młodym. Ja wiem, że wy już zaczynacie podejrzewać, że to niemalże romans, ale bez obaw. Mimo że on jest hetero, to jednak na pewno nic z tego nie będzie ;) Hehe ;)
Poza miłą znajomością, która się rozwija bardzo dynamicznie. Jak zawsze na początku, wiadomo. Spotkanie było co prawda krótkie, ale to poniekąd z mojej winy. Bo potem miałam kolejne. Tym niemniej, miło że wstał specjalnie dla mnie rano w swoje ferie :)
Drugie spotkanie było z Karolem. Biologiem, który mi wysyłał ostatnimi czasy długie maile i ostatecznie nalegał na spotkanie. Wyszło średnio ostatecznie, bo on trochę zestresowany a ja w sumie nie wiedziałam, co mu mówić. Poza tym… Ileż można gadać bez przerwy? ;) Nie, no ogólnie miło było i doceniam odwagę.

Potem dyżur w redakcji, który dość szybko zleciał. I pani, co mnie męczy w sprawie jednego patronatu. Ale dosłownie już męczy, bo już mam dość a ona nadal wysyła maile, dzwoni i chce negocjować dalej. Nie, znaczy nie. I tyle.
Po wyjściu poszedłem do Poli. Miałam jej pomóc, bo jakąś tam pracę zaliczeniową miała i nie wiedziała do końca jak sobie z nią poradzić. Na ratunek przybyła superciocia ;) Najpierw gołąbki zjedliśmy, bo Pola mi obiad obiecała, a potem do pracy, do pracy. Jakoś się nagle tłoczno zrobiło, bo poza Piotrem jeszcze jakiś jego gość z dawnych lat się zjawił, potem jeszcze Amy przyszedł… No, ogólnie hałas. I przez to ta praca z Polą zajęła mi dużo czasu. Więcej niż planowałam, ale nie żałuję, ma się rozumieć.
Ciotowarzystwo zawsze miłe jest dla mnie. Czuję się w nim jak ryba w wodzie.

Wtorek się zaczął od walki od wpis. Praca, która miała być trzystronnicowym streszczeniem książki (tak, takie rzeczy na dziennikarstwie!), a którą napisałam na podstawie analizy spisu treści, pan wziął i nie czytając dał mi zalkę. Fajnie.
Potem egzamin. Dostałam jakieś materiały na maila od niezastąpionej Pani Paulyny – i chwała jej za to. Przeczytałam to w tramwaju, potem przed egzaminem drugi raz i po sprawie. Nauka zaliczona. Egzamin pewno też. To jednak jest śmieszny kierunek, nie ma co.
Potem dyżur w redakcji, krótszy niż zwykle, bo wcześniej się zaczął i wcześniej się skończył. Gdy poszedłem do domu… spałem :) No raz na jakiś czas mi się należy, prawda?
A wieczorem zabrałam Jureczka, Mihała i Damiana.be do kina na „Ciekawy przypadek Benjamina Buttona”. Film… Hm… No powiem tak: dobra amerykańska produkcja. Porządna, ale nic tam więcej nie było. W sensie, że udawał ambitny, chociaż taki nie był. To jedyna rzecz, która mnie denerwowała. No i za długi. Koliber mnie zdenerwował bardzo – bo już był na maksa kiczowaty, więc skandal dość. Jurek nadal twierdzi swoje. Damian.be milczy i nic nie mówi. Mihał zaś nadal umiera i nie wie jak żyć. Ogólnie wisielcza atmosfera ;)
Wieczorem spokojnie poszłam spać. Jeszcze tylko jedną recenzję napisałam. Ważną, ale tak trochę od niechcenia, bo choć książka dobra, to jednak bałam się, że ją recenzją skrzywdzę trochę. Swoją drogą, wciąż mnie cieszy to, że mogę dostać do ręki książkę zanim znajdzie się w księgarni. Nawet wtedy, gdybym nigdy miała jej nie przeczytać. Wiem, to dziecinne.

W środę zaczęło się od egzaminu. Do końca nie wiem jak się przedmiot nazywał, ale dałam radę. Paulyna mi jak zawsze wysłała coś-tam mailem (łącznie z terminem egzaminu) i tylko dzięki niej ogarnęłam tę sprawę. Egzamin napisałem jako pierwszy i olałem to wszystko. Chociaż, jak na dziennikarstwo, to wyjątkowo trudny był – bo nie a-b-c-d tylko trzeba było pisać. A poza tym pan powiedział, że zalicza od 70 proc., co generalnie oznacza, że jest megatrudny dla zdecydowanej większości studiujących. No i chuj tam. Poszło.
Potem dyżur w redakcji przerywany co chwilkę jakimiś telefonami, SMSami, odwiedzinami… No, ogólnie cały czas jakiś młynek. A potem posiedzenie Rady Wydziału. O boże, jak się wkurzyłem!
Bo ja, generalnie, czytam protokoły. Ja wiem, że nikt ich nie czyta i że ogólnie ludzie mają je w dupie. Tak, wiem to, jestem tego świadom. Ale ja czytam. I tym razem dobrze, że to zrobiłem. Na poprzedniej Radzie zgłosiliśmy poprawki. Ja przygotowałem – bo przez błąd niedopuszczonoby do studiowania na studiach II stopnia na dziennikarstwie ludzi z dyplomem z jednolitych studiów magisterskich, a zgłosił kto inny, bo ja musiałam wyjść wtedy. I czytam ten protokół i widzę: „przedstawiciel samorządu studenckiego zgłosił…” zamiast „przedstawiciel samorządu studenckiego <imię_nazwisko> zgłosił…”. Se pomyślałam: o nie! To jest właśnie obraz tego, jak tam traktuje się studentów. I jak oni pozwalają sobie być traktowani. Wkurzyłem się i zgłosiłem poprawkę, ma się rozumieć. Ale część zrozumiała i nawet lekkie brawa dostałam od profesury siedzącej przede mną. Zresztą studenci nawet nie głosują, gdy mogą. A mogą prawie zawsze, poza habilitacyjnymi sprawami. No wkurzyło mnie to. Ale nie mam ich jak przekonać, bo przecież oni mają nastawienie „ale nie… nie ma się co wychylać”… Trochę mnie to podłamało. Mam nadzieję, że swoim transprzykładem na nich wpłynę choć trochę.

Potem poszłam z Polą na obiad. Najpierw do Krzysia, ale tam sesja i prawie nic nie było. Więc poszliśmy do Sphinksa. Przejadłem się, ale tego chciałem. Tak dobrze było. Tym bardziej, że Pola dla mnie zrobiła zdjęcia swojego 15letniego kuzyna :) I teraz musimy zorganizować jakoś moje z nim poznanie.
Dołączył do nas Piotr i razem poszliśmy do „Krytyki Politycznej”, gdzie w REDakcji czekali na nas już inni znajomi. Zaprosiłam ich z okazji pokazu Klubu Filmowego LGBT (el-dżi-bi-ti, jak mówił pan) na dwa filmy. Fakt, pierwszy był nie najlepszy. To znaczy był okej, ale to wietnamski, więc zupełnie inna estetyka, inne realia, inny rodzaj filmu. Więc znudził niektórych i wyszli. A szkoda, bo drugi – hiszpański – zdecydowanie lepszy był. I dobrze, że zostałam z Mihałem i Polą. Obejrzeliśmy do końca a potem się wynieśliśmy, bo na dyskusji nie chcieliśmy być już.
Głównie ze względu na… Carrefour. Kiedyś trzeba iść na zakupy i właśnie w środę był ten wieczór.

Czwartek to fajny dzień, bo na 10 mam.
Udało mi się dzisiaj od pani jednej nareszcie ważnego maila po prawie tygodniu wyciągnąć i nareszcie mogłem tekst skończyć. Zajęło mi to sporo czasu, bo jedna debilka mnie wciąż wkurza w sprawie jakiegoś patronatu, cały czas się coś dzieje, jest luźna atmosfera (jak zawsze) i nie można się skupić. Ale ostatecznie udało się. Że zajęło mi to więcej czasu niż planowałam, to dopiero teraz w domu mogę skończyć to, co zaczęłam tam…
No i mam dyplom! Odebrałam go! Mam oficjalnie dyplom z socjologii, z podpisami, pieczątkami, wszystkim. Zajęło im to pół roku, ale jest. Najgorsze, że… nie ma wciąż suplementu i wersji angielskiej. No, ale nie wymagajmy za wiele. Daję im pół roku na to ;)
Po wyjściu z redakcji pojechałam na korki. Fajny moment się zaczyna, bo maturzysta przechodzi do działania i pisania swojej prezentacji. Więc jest jakieś „dzianie”. Za tydzień się umawiamy w BUWie. Dla niego to przygoda, mnie to bawi – nie śmieszy, tylko bawi właśnie. No i płaci mi za to, to ważne ;)

Jutro mam wolne. Michał i Piotr wyjeżdżają i do środy jestem sama w domu! Alleluja! Wpada Kamil jutro na chwilkę a poza tym mam zamiar cały czas latać nago po mieszkaniu. To chyba pierwszy raz zdarza się, że dłużej niż 12 godzin jestem całkiem sama, bez nich w domu. Bo to mnie jednak zazwyczaj nie ma, a nie ich. Strasznie mnie to jakoś cieszy, jakby nie wiadomo co się mogło tu dziać w tym czasie – a co nie może się dziać na co dzień ;)

Wypowiedz się! Skomentuj!