Jakoś tak się zeszło, że nie było czasu jeszcze o XX Floor-Sitting Party napisać. Żałuję, bo chciałam od razu po imprezie… Potem chciałam znów w środę… A ostatecznie piszę to w piątkowy wieczór. Trudno.
Zacznę od tego, ze imprezę zaliczam do udanych. Mam tak zawsze, gdy są takie momenty, że chodzę po mieszkaniu i mogę się zatrzymać, rozglądam się na wszystkie strony i widzę, że każdy jest zajęty rozmową, tańcem, jedzeniem, interakcją. To dla mnie stanowi o istocie F-SP.
Ludzie się mało spóźnili. I dobrze. Bar Campari prawie na czas przyjechał. Najpierw się nieco zdziwili jak im otworzyłam drzwi. Potem jednak musieli się przekonać. Najpierw na siłę szukali „organizatora imprezy” ale potem pan barman przyjął do wiadomości, że to jednak ja. Było ich zresztą dwóch. Co by nie mówić – moim zdaniem – całkiem przystojni. Jasne, nie mój target wiekowy, ale naprawdę mogli się podobać. I mam nadzieję, że się podobali. Zrobili show w postaci nauki drinków z Campari. Co miało te swoje plusy, że niełatwo jest zrobić drinka z gorzkim alkoholem. Nie wszyscy byli zainteresowani, co początkowo mnie wkurzyło, ale potem jednak stwierdziłam, że to F-SP i nikt tutaj nikogo nie będzie zmuszał do oglądania jakiś barmanów. Z jednej strony mieszkania działa się więc magia F-SP, a z drugiej – impreza trwała nadal.
Wielką niespodziankę sprawił Hugo, który przyniósł ponad 20 płyt z muzyką setowo złożoną specjalnie na tę okazję. Wszystkie piosenki ze słowem heart w tytule – bardzo, bardzo pasująco. Moja wdzięczność była wielka i nadal taka jest :) Nie rozdawałam tych płyt jak ludzie wychodzili, bo wiedziałam, że połamią, zgubią, cokolwiek i nie ma sensu. Swoją drogą, wychodzili dość sprawnie, za co pochwalić trzeba.
W ogóle wszystko w miarę sprawnie wyszło. Jedna wpadka była – zabrakło kabli i Mańka było słychać nie tak dobrze jak było zamierzone. Ale zagrał ładnie. Coraz to inaczej gra. Teraz wchodzi w electro jakieś. Hugo stwierdził, że to nie jego klimat.
Cieszę się, że mogłam ich wszystkich zobaczyć. Że przybyli, że się bawili. Że jednak masa wydanej kasy nie poszła na marne. Że zmarnowany na przygotowania czas nie okazał się czasem straconym. Że jednak było fajnie. I za to swoim gościom dziękuję. Jasne, żałuję, że niektórych zabrakło… I nie będę ukrywać, że jest inaczej. Ale to już bardziej ich strata niż F-SP. My daliśmy radę.
Dali radę też ci, którzy zgłosili się do „Oto ja, Służebnica Pańska 2”. Udało się i znalazłam te 10 osób. Nie było łatwo. Nawet jeśli komuś było łorewa albo nawet był chętny, to nie wypada jednak publicznie ujawnić, że się chce, żeby ktoś obcy publicznie wylizał stopę, prawda? Więc chwilę trwało zebranie dychy, ale udało się. No i mi się udało też. Prawdę mówiąc, poza tym że byłem ciekaw jak oni zareagują na ten sam performance co dziesięć edycji temu, wiedząc na czym on polega ale i jak ja zareaguję. Mniej się bałam, zauważyłam. No i chyba jakoś tym razem te stopy… Bardziej mi smakowały. W sensie, że za pierwszym razem czasem niektóre nie smakowały, a teraz było inaczej.
Ogólnie: krejzi najt bardzo bardzo udana. Takie F-SP jakie można sobie tylko wymarzyć. Czy ostatnie? Sama nie wiem. Muszę, prawdę mówiąc, zadecydować jeszcze. Jest jakaś słuszność w tym, że dobrze byłoby skończyć – bo kiedyś trzeba, a lepiej teraz, gdy jest bardzo dobrze niż gdy będzie już chujowo. Z drugiej strony – ciężko z tym przerwać. To naprawdę coś, co bardzo lubię. I coś, co nadawało jednak jakiś tam rytm życia. Wyznaczało pewne czynności, organizowało czas. Pomijam już tak pragmatyczną rzecz, jak fakt, że to jest naprawdę fajna impreza. Po prostu.

Gdy udało mi się wygonić wszystkich gości, ogarniałem mieszkanie. Okazało się, że byliśmy o krok od pożaru. Ktoś niechcący podpalił kalendarz Campari, który dostałam (całkiem ładny zresztą) i gdyby nie fakt, że stało się to na metalowej kuchence, to kto wie…
Całkowicie rozbroiły mnie koszulki Pasywa i Poli – „I <serce> Jej”. By Natek, ma się rozumieć. Piękne i na maksa. Ja też ich kocham. Niektórych tylko troszkę, innych bardzo mocno. Ci ostatni czasem słyszą to ode mnie, albo czytają w wiadomościach smsowych.
Potem była Utopia. Ogniście, ma się rozumieć i na chwałę Pana. Prawie wszyscy ode mnie się tutaj przenieśli, więc impreza trwała nadal. Wcześniej zaliczyli najczęściej jeszcze albo jedną domówkę, albo Toro, albo jeszcze coś innego. Rozbawieni szaleli dalej. W klubie pojawił się też Hugo, co było dość kłopotliwe, bo jest z Królową mocno pokłócony i nikt się go tam nie spodziewał. Nie wiem, to są ich sprawy – ale lepiej je rozwiązywać na spokojnie, na trzeźwo i bez świadków. Tak mi się wydaje przynajmniej.
Byłam zmęczona po tym wszystkim, po przygotowaniach, po samej imprezie, po tygodniu ciężkim… Więc dla mnie impreza nie trwała długo. Poza tym Paweł Tomeczka zasypiał na kanapie – co było dobrym powodem do powrotu. Po drodze zaliczyliśmy, uwaga, „u Pani”. Bałam się trochę po cheeseburgerze sprzed jakiegoś tam czasu, ale odważyliśmy się. Na kebaba jednak. Był niezły.

Sobota była straszna. Chłopcy – w sensie Tomeczek i Paweł – wstali o 14, a o 14:30 już ich nie było u mnie. Zanim oni wstali, mi udało się już odkurzyć większość mieszkania i umyć podłogę. Po raz pierwszy. Potem wszystko trzeba było poprawić jednak. Syf nie do opisania :)
Piękne szklaneczki Campari zostały po imprezie. Spalony kalendarz. Płyty CD od Hugo. Pożyczona książka od Tadeusza. Śliczne kwiatki od wszystkich, co na F-SP byli pierwszy raz. Prezent od Jureczka. Ogólnie dzień minął mi na sprzątaniu. Co z jednej strony dobre na rozruszanie się, ale z drugiej – nie pomaga odpocząć po ciężkim tygodniu i wielkiej imprezie ;)
Do wieczora się ogarnęłam i biforowałam krótko u Piotra. Uwaga, wiadomość sezonu, znów są z Pasywem razem. Oczywiście, nie obyło się bez ciotodramy – rzucania Natka i ogólnie. No, wiadomo. Niech się dzieje wola nieba, z nią się zawsze łorewa. Ważne, że chcą tego. Wieczór ten był zarazem kawalerskim dla Piotra. Pasyw został w domu z Polą, co miała minionej nocy taki ogień, że wróciła jak słońce już daaaawno na nieboskłonie świeciło. 

Nie mieliśmy siły na nic przed U. W klubie – impreza bardzo miła. Piotr i Tomasz nie wchodzą do VIPa ostatecznie. Nie wiem czemu. Nie wiem czy oni wiedzą. Taka wola Królowej. A swoją drogą – Piotr selekcjoner sobie zażartował w piątek przed moim wejściem, że panowie wchodzą, ale „pan w okularach nie”. No to mówię, nie wygłupiaj się. Nie, naprawdę, Królowa zadecydowała. Oj przestań ściemniać. Nie, no serio – chcesz, to zadzwoń i to wyjaśnij, ale ja mam ciebie dzisiaj nie wpuszczać. No coś ty… co ty gadasz… Poważnie ci mówię.
I już mu prawie prawie uwierzyłam, ale się skapnęłam, że mnie wkręca. Nie zdziwiło mnie, że nie mogę wejść. Kiedyś ten dzień nastąpi, wiem to. Po prostu zdziwiło mnie, że już by to miało się stać. To jest świat Królowej, ona tam decyduje i ma prawo dokonać decyzji jakiej tylko chce.
W klubie zabawa trwała ślicznie, bardzo długo. O 6:41 ostatnie foto zrobiłam na parkiecie. I dopiero potem się zebrałam. Michał89 i Damian.be się mieli ku sobie coś. Wyszli razem, Michał nocował u Damiana. Bawta się, że tak powiem.
Nadal trwa nasza faza na robienie wszystkiego na chwałę Pana. Przeto czy jecie, czy pijecie, czy cokolwiek innego czynicie, wszystko na chwałę Bożą czyńcie (1 Kor 10, 31). Stosujemy się do tego bardzo :)

Niedziela opierała się na nic nie robieniu. Coś tam pisałam, coś tam szykowałam – jakieś prace zaliczeniowe na dziennikarstwo. Ale wiadomo, jak tam się prace szykuje. Dwie strony i po sprawie. Wieczorem miałam zaliczyć kolejną imprezę u Pauliny w akademiku, ale Ewa odwołała, bo rzygała na prawo i lewo. Szkoda było mi tego trochę – i sałatek, które ponoć Paulina zrobiła. No, ale jak żyć. Przełożone. Mieliśmy w ogóle czytać wspólnie Judith Butler „Uwikłani w płeć”. Ponoć tak się to dobrze czyta – wspólnie, w grupie. Chcieliśmy spróbować i nie wyszło, niestety.

Poniedziałek okazał się przełomowy. To ostatni poniedziałek tego semestru, prawdę mówiąc. Musiałam na 8 być na zajęciach, bo było wpisywanie zaliczeń a pani zapowiedziała, że będzie mi robić problemy. I przede mną jakiejś dziewczynie nie zaliczyła. Powiedziała, że ma za dużo nieobecności, pracę oddała po czasie i nie zaliczy jej tego. Na IV roku dziennikarstwa, ćwiczenia, z magistrą. Szkoda gadać. Gdy nadeszła moja kolej, podszedłem grzecznie. I mówię, że pisałem już do niej w tej sprawie, że mam za dużo o jedną nieobecności i że chciałam to jakoś zaliczyć, coś zrobić. Ona pyta: ale jak. No więc mówię, że nie wiem… Tylko niech pan nic nie pisze. No dobrze, mogę zaśpiewać, zatańczyć, ale to bez sensu. No i pyta mnie czemu nie mam usprawiedliwienia lekarskiego, to jej mówię, że to nie były nieobecności spowodowane tym, że musiałam iść do lekarza. A czym? No to mówię, że o tutaj na przykład miałem trochę katar, a że było -20 stopni na zewnątrz, to nie chciałem wychodzić. Myślę, że moja szczerość ją przekonała i mi wpisała zalkę. I do przodu.
Potem nuda, nuda – czyli przerwa w planie odkąd zrezygnowałam z filozofii matematyki – i dlatego w redakcji posiedziałam. No a potem szybki wpis z seminarium magisterskiego. Panią ucieszyłem zapowiedzią, że jej wyślę wstęp pracy (ona nadal nie wie, że ja prawie całą mam…). 10 minut i po sprawie.
Wróciłam do redakcji i spokojnie odsiedziałam swoje. Dużo rzeczy do załatwienia, drobnostek. Tym bardziej, że wydawczyni ma parcie na patronaty teraz bardzo. Więc załatwiam, załatwiam, jak głupia.
Nie mam korków, bo ferie są, więc po raz pierwszy od dawna wróciłam do domu jak jeszcze jasno było. To dla mnie coś nowego. Ostatecznie też ułożyłam sobie plan na II semestr. Ponieważ mam 4 obowiązkowe zajęcia, to zrobiłam tak, że mi się dwa pokrywają czasowo. Żeby na jedne nie chodzić – seminarium magisterskie – i mieć uzasadnienie oficjalne. No i lajcik. Jest gotowe wszystko. Mogę zaczynać VIII semestr na dziennikarstwie formalnie.

Następny dzień się zaczął podobnie do poprzedniego. Wpisy od 9. Pani najpierw zapowiedziała, że jak jej jedną pracę przyniosę zaległą, to spoko. Teraz się okazało, że mam nieobecność i muszę coś-tam jeszcze przygotować. Żesz kurwa. Ale na szczęście znalazłam usprawiedliwienie jedno w domu walające się, dam jej i będzie po sprawie. Tylko się o tydzień wszystko opóźni.
Potem specjalizacja moja kochana, czyli sranie w banie. Plusy tych zajęć: znalazłam Pawełka Firenzo w „Exclusive” (moja mała gwiazda), dowiedziałam się, że Johnnie Walker wydał Black Label Anniversary Edition (chcę ją!) i poznałam nowych ludzi, co na te zajęcia przyszli pierwszy raz w tym roku akademickim. Tak, zaliczyli je.
Po dyżurze w redakcji miałam czas, żeby wrócić do domu spokojnie (znów!) i się przygotować do wyjścia. Spotkanie po XX F-SP. Wiedziałam, że mało ludzi będzie, ale miałam nadzieję, że chociaż ze 4 więcej. No, ale nie narzekam. Wręcz przeciwnie – doceniam, że w ogóle no i tym bardziej, skoro tak mało. Pokazałam im fotki z imprezy („O niee…” „Usuń to, proszę cię…” „Tragedia…”), pogadaliśmy, dostali ode mnie płyty CD przez Hugo przygotowane i zaraz było po sprawie. Przy okazji zwróciłam spodnie do Zary i oddałam do reklamacji te ich buty. Zdziwiło mnie, że pani nie przyjęła od razu, tylko są 2 tyg. oczekiwania. Ja wiem, że takie są przepisy, ale prawdę mówiąc, miałam dziwne przekonanie, że to wszystko od ręki załatwią, bo im zależy na dobrym samopoczuciu klientów. Ale nie.

Środa była ważna. To urodziny fotobloga. Już dwa, kurwa, lata.
Piękna sprawa. Tysiące fotek już na nim są, kolejne tysiące (miejmy nadzieję, że setki takowych) przed nami. W sumie fajnie, ale mało kto pamięta ile przez tego fotobloga było już problemów… Pan grożący mi sądem, zerwanie współpracy z Angorą, Centrum JP2 czepiające się jego zawartości… No, ogólnie cały czas coś się z nim dzieje. Nie mówiąc o tym ile ludzi się poobrażało za niego. Trudno, ich sprawa. Dla mnie liczy się to, że mam pamiątkę ze swojego życia. Nawet nie wiecie, jaki on jest przydatny. Choćby do napisania tego bloga teraz. Odtwarzam sobie zawartość mojego życia po fotkach i po wpisach w kalendarzu Google :)
Oczywiście, fotoblog nie byłoby taki fajny, gdyby nie jego bohaterowie. Wy. Oni. Ja. My. Dzięki.

To był też dzień posiedzenia Senatu UW. Bardzo ważnego, bo ogłaszano na nim wyniki ankiety ogólnouniwersyteckiej. Superważna sprawa, którą trzeba wykorzystać odpowiednio. Raporty liczą po 6 tys. stron. Mamy je dostać. Po kilkunastominutowym streszczeniu (więc wiadomo, że megaubogim) rozpoczęła się dyskusja. Zeszła na zły tor. Profesura podważała wiarygodność, zamiast skupić się na tym, co jest. I nawet jeśli można było lepiej coś zrobić, to jednak potraktować to wskaźnikowo. I skorzystać, wyciągnąć wnioski. Posłuchałam tego a potem w imieniu studentów się wypowiedziałam. Nie za długo, ale treściwie. Że my jesteśmy na tak. Że jesteśmy zadowoleni z samej ankiety, niezadowoleni z wyników. Bo jeśli samorządy mają średnią ocenę 4,3 w skali 1-7, to znaczy, że jest jeszcze bardzo dużo do zrobienia. Chciałam zmobilizować wszystkich do takiej atmosfery „trzeba dużo jeszcze zrobić, żeby było jeszcze lepiej”.
A swoją drogą – samorząd na dziennikarstwie jest 3 od końca :) A socjologii – w pierwszej siódemce, jeśli się nie mylę. Od razu widać dlaczego mam zastrzeżenia do tego, co dzieje się w Instytucie Dziennikarstwa, prawda?
Utajniona część raportu dotyczy najciekawszej rzeczy – oceny programów nauczania. Mamy przekonanie, że zostały ocenione nisko i dlatego się to utajnia… No, ale trudno. Na to nic nie poradzimy. Teraz zostaje nam tylko skorzystać z tego, co mamy. I działać. Już planuję na 17 lutego debatę na posiedzeniu Parlamentu Studentów UW. Trzeba.

Po Senacie obiad, potem jeszcze chwila w redakcji i na zakupy. Ważna rzecz: suszarka do ubrań. Kilka dni temu się rozjebała nasza i od tamtej pory prania nie robiliśmy. Fakt, nie codziennie trzeba, ale jednak się już uzbierało. Tym razem Piotr kupował – w sensie, że transportował. Bo jednak my z Michałem ostatnio to robiliśmy. Michał twierdzi zresztą, że dzięki temu po raz pierwszy wszyscy we troje byliśmy razem w Carrefourze. Ja nie wiem czy rzeczywiście, ale fakt faktem, że nie zdarza się to często.

Czwartek był bardzo lajtowy. Tylko redakcja była do zaliczenia. Spokój, luz, nic. Marcin zlecił mi recenzję. Fajna książka, jak się okazało, zbiór opowiadań Kereta niejakiego. Ci co mają znać, znają. Reszta może sobie w Google znaleźć. Facet pisze nieźle, zaskakująco. Będzie pozytywna recenzja. A przy okazji się zmobilizowałam do postępów w „Chłopak czy dziewczyna” od Tadeusza. Taka tam bajeczka z przesłaniem o tolerancji i w ogóle. Niezłe, ale bez rewelacji. Zresztą nie spodziewałam się takowych.
Miałam mieć korki, ale pogoda była chujowa na maksa, więc je przełożyłam na piątek. Wróciłem do domu i pracowałem nas czymś-tam zleconym. Pierdy straszne, ale to straszne. Termin gonił, więc się spięłam i napisałam. A potem drinka z Campari wypiłam. Niby mam teraz spokojny tydzień i w ogóle, ale jakoś Oli32 nie mogę włączyć nigdy. Szkoda, bo mi brakuje trochę. Chłopcy pewno tęsknią za nią/mną. Dadzą sobie radę, dzielni są.

Zanim napiszę o dzisiaj – to chcę tylko zaznaczyć, że codziennie rano ćwiczę. Może nie ten zestaw, przez który miałam kontuzję jakiś czas temu, ale jednak. Nie jestem w stanie tego zestawu zrobić, prawdę mówiąc. Jestem za mało fit. Zobaczymy, może za jakiś czas się uda. Na razie robię tylko jego część, ale tak naprawdę sumiennie i naprawdę codziennie. Lubię widzieć swój napięty brzuch po ćwiczeniach w lusterku, dlatego mnie to mobilizuje do wstawania wcześniejszego i wykonywania tych wszystkich dziwnych rzeczy.
Efekty będą pewno widoczne po jakiś dwu tygodniach. Może po 16-18 dniach. Zobaczymy. Ważne, żeby mi nie zabrakło motywacji.
Dzisiaj też ćwiczyłam. A potem do redakcji pojechałam. Jakoś tak czas mi w niej szybko mijał. Nadrabiałam jakieś rzeczy przed weekendem. Jeszcze jedno spotkanie zaliczyłam w sprawie tekstu interwencyjnego. Nawet ciekawa rzecz może wyjść, przy okazji. Zobaczymy.
Korki po dyżurze załatwione. Okej, przyznaję, że dzisiaj minęły nam prawie na niczym. Przez dobre pół godziny mówiłam maturzyście co teraz musi zrobić w związku ze swoją prezentacją maturalną. Mogłabym to w 5 minut zrobić… Ale wiadomo, korki to korki. A poza tym potrzebowałam kasy. No i nie ukrywajmy, że za pracę, którą ja teraz w domu włożę w jego przygotowanie nikt mi nie płaci.
A kolejne zajęcia już będą normalne, treściwe, zasadne.

Zaraz idę do Utopii. A tak w ogóle to w przyszłym tygodniu jestem umówiona na kawę z jakimś Karolem, co mnie znalazł w sieci, napisał do mnie kilka długich wiadomości i twierdzi, że jestem obiektem jego fascynacji, której sam nie rozumie. Więc czas się spotkać, pokazać, pogadać i fascynację zlikwidować.
I pamiętajcie, na chwałę Pana!

Wypowiedz się! Skomentuj!