Środa, niestety, była standardowa. Z jednej strony to dobrze, bo regularność powinna sprzyjać mojemu trybowi życia – także odchudzaniu się. Po dyżurze miałam Konwent Seniorów Parlamentu Studentów UW. Ja wiem, że części ludzi wydaje się to śmieszne, że mamy parlament, konwent i takie tam różne. Ale nie zapominajmy, że mowa tutaj o 57tysięcznej społeczności studenckiej. Największa uczelnia w Polsce. Nazwy, jak nazwy. Mają oddawać charakter pewnych ciał. Ale decyzje podejmowane przez owe ciała mają przełożenie na każdego studenta. Bo skoro siedzę i przygotowuję z innymi poprawki do regulaminu studiów, to dotknie wszystkich nas. A potem może, jak często się dzieje, stać się wzorcem dla innych uczelni w Polsce.
Konwent obradował, na szczęście, niedługo. Na szczęście, bo potem korki miałam. Życie, wiadomo. Działalność działalnością, ale jednak trzeba zarabiać, żyć, jeść. Na korkach znów ciasto dostałam. Najgorsze, że ona je sama robi i wychodzą jej naprawdę dobre – ciężko odmówić po prostu.
Potem było tylko gorzej. Wylądowałam jeszcze w Carrefourze, bo nie mam kiedy zakupów zrobić ostatnio. A to już nie było łatwe. Ledwo stałam, prawdę mówiąc. Zmęczenie po kilku tygodniach dało się we znaki. Jakoś dotarłam do domu potem z tym wszystkim, ale już po 23 byłam w łóżku! Szok, nie? ;)
A w Carrefourze odkryłem, że jak w kasie jest więcej niż 5 tys. zł, to przychodzi pan/pani ochrona i wynoszą pieniądze, bo tak dużo nie może być, bo łatwo okraść. Logika i logistyka wielkich korporacji mnie zabija :)

Czwartek, tradycyjnie, od 10. Nie wiem jak to jest, że jak mam na 10 to częściej się spóźniam niż jak mam na 8 lub 9. To znaczące, moim zdaniem.
Znaczące było też to, że postanowiłam zrobić sobie porządną przerwę obiadową. W sensie, że koniec z plastikowymi sztućcami i plastikowym opakowaniem zamiast talerza. Nie wziąłem jedzenia na wynos – jadłam na miejscu, czyli u Krzysia. Bo jak tak dalej pójdzie, to zapomnę jak wyglądają normalne sztućce metalowe. I dlatego postanowiłam, że basta.
Po redakcji miałam korki. Ważne, bo z maturzystą. Jedynym w tym roku. Śmieszny jest, taki lekko przestraszony tym egzaminem. Ale ma nawet fajny pomysł na tę swoją prezentację, więc muszę przyznać, że mi to odpowiada. Posiedziałem, godzina szybko minęła. To są zresztą fajne zajęcia, bo nie muszę powtarzać znanych mi na pamięć formułek na temat lektur, tylko siedzimy i koncepcyjnie ustalamy co i jak ma być w jego prezentacji. Potem, oczywiście, nadejdzie czas sprawdzenia wszystkiego, ale póki co – praca polega przede wszystkim na dyskusji.

Wieczorem mogłem odpocząć… Ale oczywiście miałem jakieś zadania do wykonania. Jak zawsze, jak zwykle. Jakieś pisma, pisemka, podsumowania, duperele. Takie sprawy, które zrobić trzeba jednak.
Miałam iść na kolację do Jurka i Macieja Bieacz. Zaprosili mnie dzień wcześniej i już nawet miałem iść naprawdę, ale… się okazało, że to jednak jest inna kolacja niż myślałem. Zrozumiałam bowiem – fakt, że na wyrost i nadinterpretując – że to będzie kolacja trzyosobowa. Ot, skromne spotkanie moje z nimi. A to się okazało, że jednak to jest większe wydarzenie i że dużo ludzi tam będzie. A mi to nie odpowiadało. Nie chciałem się spotkać z całą ciotobandą. Więc nie poszłam.

Piątek jest dniem miłym zawsze, bo mało roboty, co powtarzam jak mantrę. Nie inaczej i tym razem było. Ubarwieniem dnia było spotkanie w celu odbioru jakiś-tam nagród i potem jeszcze jedno – z dziewczyną, która przejęła po mnie obowiązki związane z digitalizacją skryptów na socjologii. Więc coś przynajmniej się działo, bo poza tym – niewiele można w piątek w redakcji robić. Fakt, że wydawczyni – co dziwne – się zjawiła. Ale to oznaczało tylko, że jak Pasyw przyszedł do mnie na kebaba, to nie jedliśmy w redakcji, tylko na miejscu u dziwnego pana prawieturka.
Pasyw zresztą przyjechał tak, że zaraz się zbierać musieliśmy, bo mieliśmy jechać do Ursusa na zakupy jakieś. Po drodze chciałam zaliczyć wypożyczalnię sprzętu dla DJów, żeby zarezerwować na sobotę sprzęt dla Mańka. Ale ponieważ Pasyw umówił nas jeszcze z Gackiem, to nie wyrobiliśmy się w czasie. Zadzwoniłem i pani powiedziała, że jeszcze jest niezajęty, więc powinno być okej. Pojechaliśmy do Factory.
Wkurzyłem się na miejscu. Nic na mnie nie było. A Pasyw, jak Pasyw – zajął się zakupami dla siebie. Jak głupi, co normalne, sobie nakupował dziwnych rzeczy. Piotrek też coś znalazł, choć musi kupować coraz większe rozmiary, bo tyje w oczach. No a ja, jak zwykle, z niczym wyszłam. Wkurzyłam się, ogólnie.
W Ursusie pracuje też ten Tomek, co właśnie wyszedł ze szpitala. Pierwszy dzień w pracy. Wypisał się na własne życzenie, a trafił tam z powodu starego grubego Krzyśka. Szkoda gadać, bo to ciotodrama jakich mało. A przy tym, całkiem niepotrzebna. Ciekawe, co zrobi Tomek jak się dowie, że w ten weekend Pasyw jedzie z Krzyśkiem do Krakowa. Dla porządku dodajmy tylko, że Pasyw kiedyś był z Krzyśkiem. Wtedy zresztą go zauważyłam i poznałam, te kilka już lat temu. On, młodziutki, śliczny ze wzrokiem, który uginał moje kolana – a Krzysiek… no cóż, no tak jak teraz ;)
Wieczorem trzeba było się wziąć za szykowanie do wyjścia. Najpierw jeszcze popracowałam nad przygotowaniem posiedzenia Parlamentu Studentów, bo akurat miałam czas, a potem – hulanka i swawola! Umówiłam się z młodym Michałem, bo on chciał iść do Utopii, a wiadomo. Od tego jestem.
Przed 2 odebrałem go w centrum i poszliśmy. Na miejscu: zaskakująco, bo nie grał zapowiadany Yoora, tylko Hugo. Dla mnie to lepiej, bo zdecydowanie wolę Hugo od Yoory. Plotka niesie, że ogólnie już klub rezygnuje z tego DJa. No cóż, ja płakać nie będę. Dobra noc się więc zapowiadała. Hugo grał baaaaaardzo piątkowo. Michała to nie przekonało, ale młody jest, nauczy się. Fakt, że trafił na ostry hardcore, bo nawet „Szalona” raz poleciała, ale to już inna historia.
Sporo znajomych się zebrało, co mnie zaskoczyło, bo oni przed dużymi imprezami lubią odpoczywać w domu. Kuba69 szalał, jak zwykle. Jakiś ładny chłopiec się pojawił na horyzoncie, więc go wysłałam, żeby się dowiedział co to. Po dosłownie chwili przyszedł i oznajmił jak ma na imię i ile ma lat. 25, co jest skandalem, bo wyglądał na 17. No, może z bliska już mniej, bo cera nie za bardzo, ale tak czy owak! Opierdoliłam Kubę za to, że nie dowiedział się czy pasywny jest. Poszedł, wrócił, wiedział. Pasywny. I stwierdził, że ten kolega już go nie polubi. No, wiadomo.
Maciej Bieacz był i caaaały wieczór siedział z Wojtkiem. Jureczek też się zjawił, ale nawet za bardzo nie rozmawiali. Dziwne to mi się wydało, ale okej, ich sprawa jak budują swoje relacje, prawda? Za to relacje swoje budował Piotr, który ogarniał na parkiecie Natka. Jak się potem okazało, chciał w ten sposób wzbudzić zazdrość u swojego barmana. I mu się udało. A Natek wylądował tej nocy w łóżku z Pasywem, który – nawet jak nie ma wstępu do Utopii – wyciąga stamtąd ludzi… Ogólnie historia dość zagmatwana i krejzi, ale do ogarnięcia.
Podsumowując należałoby dodać, że Damian.be się coś nie zjawia. Chyba coś jest nie-tak, ale nawet nie mam kiedy na GG z nim pogadać. A Michał młody mówi, że się nie boi, ale się boi. Nawet jak go za rękę chcę złapać, to ma opory. Nauczy się ;)

Koło 7 poszedłem spać a już o 10 byłem na nogach. Po co? Po to, żeby ciasto na F-SP zrobić. Poleciałam do Macieja Bieacz – po drodze zaliczając bankomat, żeby mieć czym zapłacić za sprzęt dla DJa. Jak jednak jechałam do Maćka, okazało się, że DJa nie będzie. No nawet nie wiecie jak się wkurwiłam. Strasznie-strasznie.
W dzień imprezy takich rzeczy się nikt nie spodziewa. No, ale stało się. Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, tylko trzeba je jakoś posprzątać. Więc u Macieja Bieacz zaczęłam robić ciasto i zaraz Jureczek wstał. Jeszcze nietrzeźwy, ale jak zawsze, pociągający i śliczny ;) Posprzątał po wizycie gości wieczornej i zaraz się zmywał. Nie chciał, jak twierdził, siedzieć już w tym mieszkaniu. Co oznacza, że ciotodrama jest duża.
Ciacho wyszło bardzo ładne. Maciej jechał do rodziców, więc mnie do domu podrzucił i zaczęła się walka zwana sprzątaniem. Zdrzemnąłem się chwilkę i zaraz trzeba było ogarniać. Mało kto wie ile pracy wymaga przygotowanie mieszkania do Floor-Sitting Party. Naprawdę mało kto. Przemeblowuje się je wtedy całe właściwie. Ale chyba warto, co nie?
Ludzie się przed 22 zaczęli zjawiać. Na szczęście wszystko było gotowe. Szybko znalazłam jakąś muzykę odpowiednią (zamiast DJa…) no i ogólnie się zaczął bauns. Ludzi nie było jakoś za dużo, ale i tak zjawiła się policja. To miłe, że sąsiedzi po pół roku się nareszcie obudzili z letargu i postanowili zaprosić funkcjonariuszy do mnie. Panowie byli dość mili – nie dyskutowali, zapisali sobie moje dane i pojechali w pizdu. I impreza trwała dalej. Muszę – to wniosek na przyszłość – tak ogarnąć sąsiadów, żeby na XX F-SP w styczniu nie było wtopy.
Tańczący w majteczkach Krzyś dobrze wyglądał. Ogólnie było całkiem miło i strasznie brudno ;) Ciasto smakowało, wszystko się udało. Jestem zadowolony, choć już zaczynam planować kolejną imprezę na 16 stycznia. W chwili, gdy piszę te słowa, wiem na 100 proc. że będzie bar Campari. Na 90 proc. będzie bar Johnie Walker. Na 90 proc. będzie Red Bull i też na 90 proc. będzie DJ. Ogień, kurwa :)
Ludziom chyba też się podobało – zmyli się i w dużej części wylądowali potem w Utopce.
Ja w Utopii czułem się wyjątkowo dziwnie. Fakt, że było dużo ludzi nowych/innych. Ale dawno już nie miałam tak, że czułam się w tym klubie niekomfortowo. A tym razem tak było. Myślę, że wpłynęły na to dwa wydarzenia. Najpierw jakiś pan, który zaraz po moim wejściu, siedząc obok swojej dziewczyny, próbował podnieść mi sukienkę… A potem dwaj geje, jak zawsze, obserwowali mnie cały czas, prowokując swoją pijaną koleżankę, żeby tańczyła koło mnie – niby niechcący, niby naśladując, niby kontrastując. Chodzi oczywiście o grubego Grześka znajomego Jureczka oraz jego farbowanego blond opalonego kolegę. Nawet mnie nie wkurzali, bo jak się wkurzać, jak ktoś się dobrze bawi… Ale po prostu w pewnym momencie zaczęło to być niekomfortowe, jak nie mogłam się nigdzie ruszyć bez nich, podążających za mną… Więc szłam do VIPa. Chociaż to mi jeszcze zostaje jako prawie prywatne miejsce ;)
W domu byłam dość wcześnie, ale imprezę zaliczam do jak najbardziej udanych. Chris Ortega jest mistrzem, jeśli idzie o łączenie dwu piosenek naraz. Albo i trzech nawet. Dawał radę, skubany. Więc jestem bardzo zadowolona. Zaskakujące było to, że tak mało znajomych się w U zjawiło. Muszę przyznać, że to jeden z tych elementów, który sprawił, że nie chciałam siedzieć nie-wiadomo-ile w klubie.

Od poniedziałku znów się zaczęło. Bieganie, latanie. Nawet na jakiś zajęciach byłam. Powiedziałem na jednych głośno słowo „seks” i wzbudziło to dużą konsternację… Ja rozumiem, że można być zszokowanym jak się tego nie robi, ale mówimy tutaj o ludziach, którzy w zdecydowanej większości mają pierwszy raz za sobą… No nic, trudno.
Biegania było dużo, bo miałam od 15 posiedzenie Prezydium Parlamentu Studentów. Nie było to może najbardziej ekscytujące przeżycie, ale musieliśmy się spotkać, żeby podjąć pewne decyzje, pewne zobowiązania, pewne uchwały. Procedura to dla mnie rzecz święta.
No a potem się uczyłam obsługiwać stronę internetową Parlamentu, żeby móc tam wszystko robić ładnie. Nie jest trudna, bo to Joomla. Ale jednak inna niż ta, z którą dotychczas miałam styczność. Całe życie się uczymy ;)
Musiałem w poniedziałek korki odwołać, bo zajęcia w Centrum Myśli Jana Pawła II nareszcie musiałam zaliczyć. Poszedłem po posiedzeniu Prezydium. Nie było źle, choć zszokowałem wszystkich propozycją psychoanalitycznego spojrzenia na Mochnackiego, jako osoby z fantazją o omnipotencji. Tak mnie skrzywiły zajęcia z moją promotor, że bardzo lubię teraz burzyć porządek wszystkich dokoła, proponując psychoanalizę ;)
Zajęcia się koło 20 skończyły a potem… prowadzący odwiózł mnie do domu. To znajomy doktor z innych zajęć, więc o tyle dobrze, ale jednak miło, że mnie podrzucił, bo przecież nie musiał. Tym bardziej, że – jak się potem okazało – nie do końca jest mu to po drodze. Byłam mu jednak wdzięczna, bo po całym dniu zmęczona ledwo dotarłabym do domu.

Wtorek znów zaczął się rano. Znów zmarnowany na zajęciach czas. Znów te same nudy i pierdy. Znów masa banałów… Marnuję czas na tych studiach, wiem. Ale daję radę. Od następnego semestru mam jeszcze mniej zajęć a przyszły rok pod tym względem w ogóle dobrze się zapowiada. Więc jestem dobrej myśli. W sensie, że dam radę!
Ledwo przyszedłem do redakcji, miałem spotkanie z wicemarszałkiem, który nie mógł dzień wcześniej być. Wróciłem, założyłem kurtkę i już biegłem z naczelnym na Stare Miasto, żeby tam na kolejnym spotkaniu spędzić ponad godzinę. Szkoda, że było taaaak mało dynamiczne, że mogłem odbierać telefony nawet w jego trakcie. Tragedia. Ale jak tylko wróciłam, zebrałam swoje rzeczy w redakcji i mogłam biec przed UW, żeby dać zaproszenia do kina dla osób, które miały je ode mnie dostać. I gdy już tak biegłam do centrum miasta… Zadzwonił telefon odwołujący korepetycje.
No, chociaż tyle wytchnienia. Chociaż z drugiej strony – to źle, bo i kasy mniej. Odpoczynek jednak czasem jest ważniejszy od kasy. I sam nie wierzę, że to napisałem.

Środa zapowiadał się szalona i taka była. Najpierw – w redakcji od 9. Stres, coś tam, duperele – jakieś tam kartki niedostarczone, jakieś zamieszanie, czegoś tam nie ma, nieodebrane coś… Bieganina od samego początku. Dobrze, że znalazłam czas na obiad z Ilonką u pana Krzysia. Wpadliśmy, zjedliśmy… Ilonka szuka pracy, ja jej trochę opowiedziałem o tym, co u mnie się dzieje. Takie tam, wiadomo.
Szybko się zerwałam po dyżurze, żeby lecieć na koreczki. Nie było źle. Dziewczyny miały wypracowanie do zrobienia, więc na to poszła cała godzina. Dziwne, jak czasem mają ludzie problemy z wyrażeniem, własnych myśli. Naprawdę, zaskakujące. No, ale od tego jest Ciocia Korepetytorka, żeby dać radę i nauczyć ich tego. Nauczę, jestem w tym dobry.
Potem biegusiem, biegusiem na UW. Po drodze skończyłem książkę „Orły i anioły” Juli Zeh. To wcześniejsza jej powieść, ale ja najpierw tą późniejszą poznałem – „Instynkt gry” no i… wydaje mi się, że „Instynkt” lepszy. Ale podziwiam u niej tak czy owak, że potrafi budować nastrój i atmosferę. I jak pisze, że jest upał, to ja czuję, że ten upał naprawdę jest. Dobre.

No a potem się zaczęło posiedzenie Parlamentu. Najpierw zaginął klucz od sali. Potem się okazało, że zapasowy klucz… nie pasuje. Potem coś tam, potem rzutnik z komputerem nie chciał się „zobaczyć”… No, ale ostatecznie wystartowało. Najpierw wszystko fajnie, duża frekwencja, niewielka wpadka moja spowodowana zdenerwowaniem (tak, denerwuję się, bo wiem, że wszyscy się dużo spodziewają i jeszcze więcej oczekują a ja chcę pokazać sam sobie, że potrafię), potem zaczęło iść gładko. Aż do 23:00. Od tej godziny zrobiło się niebezpiecznie. Ludzie już lekko podkurwieni, że tyle trwa a przecież dużo jeszcze do zrobienia jest… No i się zaczęła stresująca atmosfera. Ja zmęczony, dziesiątki głosowań, setki nazwisk, cały czas coś się dzieje, ani chwili spokoju. Straszne. Hałas potem się zrobił, ludzie nie ogarniają… Nie podobało mi się to. Uciszałem kilka razy, czasem chciałem wypraszać… Ale ogólnie była atmosfera niesprzyjająca i gdyby nie to, że naprawdę pewne rzeczy trzeba było zrobić, to skończyłbym ten cyrk. Nie podobało mi się.
Wychodziłem, głowa mi napierdalała strasznie… Ale zadowolony i szczęśliwy a dodatkowo podwieziony do domu, dałem radę. Poszedłem spać koło 1:40.

Wypowiedz się! Skomentuj!